Jako dziecko chciałem być pilotem myśliwca. „Top gany” Toma Cruise'a panowały na salonach. Kiedy dosiadłem się do symulatorów odrzutowców, tylko upewniłem się w swoich marzeniach.
Jednak kiedy położyłem ręce na goglach wirtualnej rzeczywistości od Sony i odpaliłem grę StarBlood Arena, którą zdobyłem dzięki subskrypcji Play Station Plus, zacząłem się nad tematem grubo zastanawiać. Panie i Panowie, szykujcie się na jazdę bez trzymanki.
Tytułowa StarBlood Arena zainteresowała mnie już wówczas, dy zostałem szczęśliwym posiadaczem gogli od Sony. Wydana w kwietniu 2017 przez studio WhiteMoon Dreams, przykuła moją uwagę przez podobieństwo do kultowej serii gier Descent, która oddawała ducha Unreal Tournament, z tą różnicą, iż zamiast biegać z karabinami różnej maści po świetnie zaprojektowanych mapach, wsiadaliśmy za stery bojowych statków (które bardziej przypominały kapsuły zdolne do niemożliwych akrobacji w przestrzeni) w celu eksterminacji przeciwników o tych samych możliwościach mobilnych oraz ofensywnych. StarBlood Arena doskonale oddaje ducha wspomnianego Descent, z tą różnicą, że wyszła dla potrzeb wykorzystania gogli wirtualnej rzeczywistości. I niech mnie drzwi ścisną, zaraz po samouczku wiedziałem, że to będzie bombowa jazda.
W pierwszej chwili witają nas gospodarze tytułowej Areny. Android wraz ze swoim (swoja drogą obleśnym) kolegą kosmitą komentują i oceniają nowo przybyłych graczy. Są swego rodzaju mentorami, którzy wprowadzają nas w ten zakręcony, pełen eksplozji świat ekstremalnych sportów emitowanych prawdopodobnie na cała galaktykę. Zapoznajemy się z podstawowymi możliwościami naszych kapsuł bojowych oraz z ich arsenałem, składającym się z broni lekkiej, ciężkiej i specjalnej broni ofensywnej oraz z defensywnych min, które można zastawiać na niespodziewających się ich przeciwników (oczywiście w teorii bo doświadczeni gracze mają je w głębokim poważaniu i wymijają jak skórki od bananów w Mario Kart). Jak można się domyślić, piloci nie łamią praw grawitacji za darmo. Po każdym meczu dostajemy kredyty będące wewnętrzną walutą Areny. Za nie można kupić lootboxy od jednego lub drugiego gospodarza. Niezidentyfikowany, rozlewający się na kanapie kosmita sprzedaje te pospolite, natomiast elegancki android bardziej ekskluzywne. To zdecydowanie najsłabsza część tej produkcji (jak to zawsze bywa z lootboxami), ponieważ wachlarz personalizacji naszych kapsuł jest imponujący (od zmiany kolorów, poprzez zmiany wyglądu kadłuba oraz jego części, do zmiany samych zawieszek w kokpicie). Niestety wspomniane nieszczęsne lootboxy odblokowują dostępne nagrody po jednej (!), a ich ceny są niebotycznie wysokie. Za naprawdę dobrze rozegrany mecz jesteśmy w stanie zafundować sobie zaledwie jedną ekskluzywną skrzyneczkę tajemnic lub dwie pospolite. Życzę powodzenia ludziom chcącym odblokować wszystko.
Jeżeli chodzi o samą rozgrywkę, to jest ona szalenie intensywna. Dostępne są tryby treningowe, aby gracz mógł się dokładnie zapoznać z rodzajami kapsuł oraz ich możliwościami. Jednak prawdziwą wisienką na tym (mdłym, o czym za chwilę) torcie są mecze z żywymi graczami. Trwają one średnio po 3–4 minuty i porywają siedzącego przed kamerą pilota w szalony wir zdobywania fragów. Gra jest intensywna, ponieważ od razu definiuje gracza – czy będzie myśliwym o wyostrzonych zmysłach orientacji w przestrzeni i reakcji palca spustowego, czy zwierzyną uciekającą w panice przed twardzielami, którzy przeciążenia i związane z nimi niesmaczne konsekwencje przełykają bez mrugnięcia okiem. Zakres ruchu kapsuł obejmuje 360 stopni, a należy zaznaczyć, że celowanie odbywa się przez nakierowanie wzroku na uciekającego przeciwnika. Jeśli chcemy być efektywni, musimy bezbłędnie opanować sztukę celowania wraz z wymijaniem przeszkód terenowych. A to, drodzy państwo, wymaga nie lada wysiłku. Osoby o słabym błędniku, źle znoszące podróże autami, niech omijają tę grę szerokim łukiem. Na nudności są jednak sposoby. Zaimplementowano tutaj bowiem stały celownik, który znajduje się w centrum widzianego obrazu, przez co można na nim skupić swój wzrok, nie narażając się na zbytnie przeciążenia naszego umysłu i przetwarzanych przez niego bodźców wzrokowych. Jednak jest to, nie ukrywajmy, bardzo trudne.
Niemniej gra sprawiła mi wiele frajdy. Parę razy udało mi się zaliczyć pierwsze miejsce na podium niesławnej Areny, pomogła mi w tym odporność na szalone akrobacje w wirtualnej rzeczywistości. Ale przedłużone sesje z tą produkcją nie należą do najzdrowszych i trzeba ją sobie dawkować w odpowiedni sposób. Zatem, drogi Czytelniku, jeżeli masz ochotę na ekstremalne przeciążenia i chcesz się poczuć jak Maverick w oczekiwaniu na Ace Combat 7 VR oraz miałeś wykupioną w styczniu subskrypcję PS Plus, gorąco polecam Ci StarBlood Arena.