Choć przez większość społeczeństwa gry wideo postrzegane są jako ogłupiająca rozrywka, raz na jakiś czas twórcy oraz fani starają się udowodnić reszcie świata, że ich pasja jest także formą sztuki. Shadow of the Colossus już od ponad dekady stanowi ich koronny argument.
Nie bez powodu, bo omawiany tytuł jest produkcją bardzo nietypową i pozostającą na długo w pamięci każdego, kto poświęci jej kilka godzin. Mimo pozornie ubogiej treści ma wiele do przekazania, a oprawa audiowizualna stanowi prawdziwy majstersztyk, niezależnie od generacji.
Oto jest pytanie
Sam z reguły nie zabieram głosu w dyskusji dotyczącej postrzegania gier wideo jako formy sztuki. Pozycji, które mają do zaoferowania coś więcej niż po prostu wyrzynanie kolejnych hord nieprzyjaciół, jest jak na lekarstwo. Niejednokrotnie zresztą sami twórcy (jak choćby legendarny John Cormack, ten od Quake) uważają, że liczy się tylko gameplay, a gry potrzebują fabuły tak samo jak pornosy. Patrząc na produkcje nastawione stricte na multiplayer, ciężko nie przyznać im chociaż częściowo racji.
Raz na jakiś czas pojawia się jednak tytuł, który spragnieni głębszych wrażeń krytycy nazywają (bywa, że zbyt ochoczo) „interaktywnym przeżyciem”. Określenie to stało się szczególnie modne przy okazji wydanej na Playstation 3 Podróży. Pasuje ono jak ulał także do Shadow of the Colossus.
Do trzech razy sztuka
Moda na odświeżanie starych tytułów raczej zbyt szybko nie osłabnie – na szczęście pośród tylu generalnie zbędnych remake’ów znaleźć można takie jak ten. Twórcy współczesnej wersji Shadow of the Colossus nie ograniczyli się do przypudrowania trupa, czyli standardowego podbicia rozdzielczości, dodaniu kilku efektów rozmycia i zliczania wpływających na konto dolarów. Silnik graficzny został napisany kompletnie od zera, więc teoretycznie jest to kompletnie nowa gra, gameplayowo jednak niemalże identyczna względem oryginału.
Shadow of the Colossus w „swoich czasach” był prawdziwą rewolucją w kwestiach technicznych, jego odświeżona wersja z PS3 nawet dziś prezentuje się nienajgorzej. Wydany właśnie przez Sony remaster może dumnie stać u boku starszego rodzeństwa. Bajeczne efekty rozmycia (które różnymi sprytnymi sztuczkami starano się uzyskać już na PS2, mimo iż to teoretycznie niemożliwe) i stałe sześćdziesiąt klatek na sekundę „wyciągane„ przez PS Pro muszą robić wrażenie. Powodów do narzekania nie będą mieli także posiadacze podstawowej wersji „szaraka” – Shadow of the Colossus jest po prostu technicznie doskonały.
Wyrwałem chwasta
Ale to nie oprawa audiowizualna sprawiła, że gra złotymi literami zapisała się w historii elektronicznej rozrywki. Shadow of the Colossus wyróżnia się przede wszystkim niezapomnianym gameplayem, który skupia się wokół polowania na tytułowe Kolosy. Gracze kierują krokami prostego chłopaka, chcącego przywrócić do życia ukochaną.
Oczywiście sprowadzenie duszy z powrotem do ciała nie jest zadaniem dla wsiowego głupka. Konieczne będzie zatem poproszenie o pomoc właściwego bóstwa, a ono niestety oczekuje czegoś w zamian. Dostajemy zatem misje ubicia szesnastu stworów, w czym pomóc ma nam magiczny miecz, wskazujący słabe punkty kolosów.
Jak ubić to draństwo?
To pytanie zadajemy sobie po spotkaniu każdego z kolosów. Podczas kilkugodzinnej przygody nie przyjdzie nam zmierzyć się z żadnym innym przeciwnikiem. Prawdziwa gratka dla fanów starć z bossami – tutaj są tylko takie!
Pokonanie każdej z przerośniętych kreatur stanowi prawdziwe wyzwanie. W końcu kierujemy poczynaniami małego chłopca, stającego oko w oko z gigantami mierzącymi nieraz po kilkadziesiąt metrów. Aby dźgnąć takiego w czoło, musimy poczuć się jak Nathan Drake czy inna Lara Croft i potraktować go jako chodzącą łamigłówkę.
Pustawo tu
Twórcy bardzo się postarali, abyśmy podczas starć z Kolosami wcale nie czuli się jak wielcy wojownicy ratujący świat od zguby. W tle przygrywa spokojna i melancholijna muzyka, a pokonanie każdego z nieprzyjaciół wcale nie daje spodziewanej satysfakcji. Zamiast atakujących nas z ekranu informacji o zdobytych punktach doświadczenia i nowym ekwipunku, „nagradzani” jesteśmy poczuciem pustki i straty.
Złośliwi mogą powiedzieć, że dopieszczoną grafikę oraz płynność rozgrywki zawdzięczamy przede wszystkim „wypełniającej” grę pustce. Na swojej drodze nie spotykamy w końcu żadnych NPC-ów – uniwersum Shadow of the Colossus jest piękne, ale umierające (albo wręcz już martwe, szczególnie jak uporamy się ze wszystkimi przeciwnikami). To dość zabawne, że twórcy gier wypełniają swoje „otwarte” światy coraz większą ilością dodatkowych aktywności, kiedy prawdziwa legenda zadowala się… zwiedzaniem.