Jedni wyczekiwali tej produkcji, inni obawiali się tego, co może wyjść z historii o odzianym w pomarańcz i zieleń facecie, który potrafi rozmawiać z rybami. W końcu czy można taką zdolność pokazać jako coś epickiego i wartego uwagi widzów rozpieszczonych superbohaterskimi blockbusterami?
Aquaman miał jeszcze jedno zadanie – obok uczynienia ze swojego bohatera i jego pochodzenia historii robiącej prawdziwe wrażenie – poprawić opinię na temat produkcji DC Extended Universe, które do tej pory mogły pochwalić się tylko udaną historią o Wonder Woman. Co ciekawe, i frustrujące zarazem, nawet po kinowym seansie trudno mi stwierdzić, czy to zadanie udało się zrealizować. Bo są tu dobre elementy, ale też i takie, które rujnują kompletnie wcześniejsze dobre wrażenie.
Na morza dnie
Od strony wizualnej film prezentuje się ciekawie. Ktoś wziął do serca to stwierdzenie, że oceany zbadano tylko w pięciu procentach ich powierzchni i postanowił pozostałą część zapełnić fantazyjnymi do granic możliwości i przykuwającymi oko designami. Interesująco wygląda Atlantyda, którą przedstawiają nam jako połączenie nowoczesnej technologii, starożytnych budynków oraz fascynującej fauny i flory mieniącej się neonowym blaskiem. Każde ujęcie, które zabiera nas z powierzchni pod wodę, a także te gdzie obserwujemy bohaterów będących tylko małymi punktami w głębi i bezkresie oceanu, robią wrażenie na kinowym ekranie. Wan miał nawet okazję popisać się w kilku bardziej mrocznych sekwencjach, w tym przy zatopieniu Atlantydy i bezlitosnym ataku chmary krwiożerczych kreatur z otchłani oceanicznej.
I muszę przyznać, że im więcej czasu spędzamy z bohaterami pod wodą, tym lepiej się Aquamana ogląda. Bo jak tylko wynurzamy się i akcja przenosi się na suchy ląd, wszystko trochę siada – nie tylko akcja, fabularne twisty i rozwój bohaterów (Black Manty mogłoby w tym filmie właściwie nie być), ale też strona wizualna. Dziwnie to zabrzmi, ale niewielki ryneczek we włoskim miasteczku wygląda bardziej sztucznie i greenscreenowo, niż obrośnięty pąklami zatopiony XVIII-wieczny statek, w którym nasz dzielny heros rozkłada w walce niewielki oddział swojego przyrodniego brata, króla Orma.
Głosu nie mają, albo nie powinni
Myślę, że nie ma łatwiejszego zadania, niż wskazanie najsłabszej części Aquamana. Wybór zdecydowanie padnie tutaj na dialogi i ekspozycję tak toporną, że bałam się każdej sceny, w której Willem Dafoe lub Patrick Wilson otwierali usta. Po prostu wiedziałam, że ich każda kolejna kwestia będzie coś mi wyjaśniała (znacie ten moment, kiedy bohaterowie opowiadają sobie historie i mity, które bardzo dobrze znają, by widz też mógł posłuchać) lub – co chyba gorsze – opisywała dokładnie to, co właśnie widziałam na ekranie. Amber Heard dostała podobne zadanie, chociaż miała też momenty, w których nadawano jej bohaterce jakąś osobowość, nawet jeżeli czasami była to kalka z syrenki Ariel. Szkoda tylko, że chemii między nią, a Jasonem Momoą nie było wcale.
A jak wypadł sam Arthur Curry mając w końcu solowy film? Cóż, nie widziałam tam żadnego Arthura, ale raczej Jasona Momoę, który zaplątał się na plan zdjęciowy i postanowił się trochę zabawić z ekipą. Najlepszym przykładem niech będzie scena w pubie, gdzie akcja płynnie i w ekspresowym tempie przechodzi od wolverinowskiej niechęci do spoufalania się do kolażu fotek ze wspólnej imprezy, na której guinness leje się strumieniami, a wszyscy są nowymi najlepszymi kumplami. To, przy całej mojej sympatii do Jasona (a to sympatia obszerna jak jego plecy), trochę zaburzyło mi obraz głównego bohatera, który czuł się jak wyrzutek, musiał znosić wyzwiska od najmłodszych lat i podobno nie lubił ludzi. Wbrew tej opinii jednak nadal uważam, że Momoa bardzo pasuje do tej roli i nikogo lepszego nie mogliby znaleźć – podobnie, jak Cavilla do roli Supermana, w końcu obaj panowie ucierpieli (jak i całe ich filmy) głównie przez słaby scenariusz.
Albo rybka, albo akwarium
Ktoś nie mógł zdecydować się, czym tak właściwie ma być ten film. Widać w nim inspiracje Ragnarokiem Taiki Waititiego, a gdyby sięgnąć sporo dalej, znajdziemy tu nawet Władców wszechświata (i to nawet nie dlatego, że w obu pojawia się Dolph Lundgren) i Flasha Gordona – tyle tu campu, czerstwych dowcipów i zamierzonego kiczu. Żeby było zabawnie, kilka scen nasuwa skojarzenia z Gdzie jest Nemo? albo Małą syrenką i zastanawiam się, czy to było zamierzone, czy oglądałam ostatnio za dużo akwarystycznych bajek.
Jednocześnie Aquaman nie może pozbyć się arcy poważnego tonu, a twórcy dorzucają niepotrzebne pokłady angstu, więc w chwilach gdy właśnie na taki ton stawiają, całość dużo traci. Poprzednie produkcje spod znaku DC opierały się głównie na takiej właśnie atmosferze – okraszonej na dodatek patosem, jak w przypadku filmów o Supermanie – i wszyscy wiemy, jakie opinie zbierały. Być może w przypadku Aquamana należało całkowicie postawić na wizualne szaleństwo i lekki ton, a byłoby lepiej. I, na litość, darować sobie Pitbulla.