Wszyscy wiedzą, że Wojtek (tak jak wiele, wiele innych dzieci) chciał zostać strażakiem, a jednak popkultura niezwykle rzadko dostarcza nam treści o pogromcach pożarów. Najważniejsza wśród tych nielicznych jest powieść Fahrenheit 451 i jej ekranizacje. Teraz do tego grona dołącza manga Fire Force autorstwa Atsushiego Ohkubo.
Wspominam Bradbury’ego także w innym konkretnym celu. W jego dziele strażacy nie gaszą płomieni, lecz posługują się nimi, by palić książki. W mandze Ohkubo (znanego m.in. z Soul Eatera) również próżno szukać scen walki z ogniem. Zamiast tego komiks skupia się na Specjalnych Siłach Przeciwpożarowych (firesoldiers w odróżnieniu od znanych z rzeczywistości firefighterów). Ich rolą jest zwalczanie demonów, które pojawiają się w wyniku spontanicznego samozapłonu. Większość funkcjonariuszy tej służby potrafi albo wzniecać, albo kontrolować płomienie. W tych warunkach poznajemy Shinrę Kusakabę, który jako rekrut trafia do skromnego, ale skutecznego zastępu numer osiem. Główny bohater w dzieciństwie był świadkiem pożaru, w którym stracił matkę i młodszego brata. Jako że sam potrafi krzesać płomienie za pomocą stóp, wina za tragedię spadła na niego. Przystąpienie do SSP ma zagwarantować mu odkupienie i pokazać światu, że nie jest potworem.
Jest ogień
Podoba mi się, że akcja wartko prze do przodu. Odbywa się to nawet szybciej niż w innym współczesnym shounenie – My Hero Academia – Akademia bohaterów. W zaledwie dwóch tomach pojawiają się treningi, walki z demonami, manewry w terenie, pojedynek z ludzkim antagonistą oraz oblężenie konkurencyjnej remizy. W to wszystko wplątane są retrospekcje z przeszłości Shinry. Dzieje się dużo, ale opowieść prowadzona jest na tyle sprawnie, że nie ma się wrażenia chaosu.
Podobieństwa do MHA widoczne są także w konstrukcji protagonisty. Shinrę i Deku łączy inteligencja i zdroworozsądkowość. Wyróżniają się tym samym na tle poczciwych, lecz głupkowatych bohaterów z innych shounenów: Goku, Luffy’ego czy Naruto. Ciekawym elementem jest przypadłość Shinry, który w nerwowych sytuacjach niekontrolowanie szczerzy się swoimi ostrymi zębami, przez co inni nazywają go „demonem”. Wykorzystywane jest to zarówno w komediowych, jak i dramatycznych momentach.
Pozostali bohaterowie nie zaskarbili sobie jednak mojej sympatii. Najwięcej miejsca poświęcone jest Arthurowi Boyle’owi, który ma być tu swego rodzaju Sasuke lub Vegetą. Niestety Ohkubo dał mu dość irytujące hobby w postaci „rycerskości”, przez co bohater cały czas komentuje rzeczywistość jakby żył w średniowieczu. Ten dowcip nie śmieszy już za pierwszym razem, a powtarza się na wielu stronach komiksu. Pozostała ekipa jest dość standardowa. Kapitan to wyrozumiały mentor (co ciekawe, nie posiada mocy), jego zastępca to surowy służbista, a złol o jakże oryginalnej ksywie – Joker – jest chaotycznie zły (co za niespodzianka). Nic nowego w tym temacie, choć może ich rozwój nastąpi w kolejnych tomach.
Bóg płomieni
Warto nadmienić, że manga prezentuje dość typowe dla japońskich produkcji luźne podejście do chrześcijaństwa. W każdym oddziale służy zakonnica, której rolą jest modlitwa rozgrzeszająca demony zaś same remizy przypominają katedry. Podejrzewam, że autor wykorzystał taką ikonografię, bo mu się podobała stylistycznie – w samym świecie przedstawionym ludzie modlą się przecież do boga płomieni. Mnie to nie przeszkadza, ale wolę uprzedzić co bardziej wrażliwych na tym punkcie ludzi. Szczególnie, że w komiksie pojawia się scena zrywania habitu z zakonnicy.
Skoro już jestem w tym temacie. Ech, nieszczęsny element ecchi. Wiedziałem, że Fire Force jest w ten sposób reklamowany i zastanawiało mnie, ile erotyki dostanę. Nie mam nic przeciw scenom rozbieranym, o ile są podane ze smakiem. Tutaj wpleciono je w fabułę w głupi lub niepokojący sposób. Wszelkie pantyshoty i inne golizny zawsze są niekomfortowe dla bohaterek. Szczególnie problematyczne jest to w przypadku Tamaki – dziewczyny, którą dręczy „niesamowita przypadłość”, jaką jest ustawiczne wystawianie się na przypadkowe macanie. Fan service w pierwszych dwóch tomach nie ma żadnego wpływu na fabułę i równie dobrze mogłoby go nie być. Psuje tylko odbiór.
Nie ma demona bez ognia
Styl graficzny jest bardzo schludny. Postaci i sceny akcji narysowane są bardzo czytelnie. Prawie wszystkie moce wiążą się tutaj z ogniem, co nie jest łatwe do narysowania w czerni i bieli, aczkolwiek wyszło to sprawnie. Świetnie prezentują się strażackie kombinezony i osprzęt – aż dziw bierze, że tak rzadko wykorzystuje się w popkulturze ich potencjał. Wydawałoby się, że uniformy służbowe sprawiłyby, że bohaterowie zlewają się w jedno, ale Ohkubo ma wiele pomysłów na to, w jaki sposób SSP ma je nosić, by się wyróżniać.
Płoną demony i szumią knieje
Dwa pierwsze tomy to manga solidna, przyjemna w odbiorze, lecz posiadająca kilka problemów. Dodatkowo poza elementem strażackim próżno szukać w niej świeżych pomysłów. Praktycznie wszystkie wątki i zabiegi, jakie tu można spotkać, znalazły się już u królów gatunku: Dragon Ball, One Piece, Naruto czy My Hero Academia. Oby kolejne odsłony dolały oliwy do ognia oryginalności.