Seth MacFarlane, w swoim pierwszym aktorskim serialu, spisał się poprawnie. Nie stworzył typowej dla siebie chamskiej parodii, czego wielu — w tym ja — spodziewało się po nim. Ale do oddania idealnego hołdu produkcjom science fiction jeszcze tu trochę brakuje.
Dwanaście odcinków pierwszego sezonu przyniosło nam kilka ciekawych historii i przedstawiło bliżej członków załogi, którzy okazali się czymś więcej niż typowymi dla gatunku kalkami. Na pewno wypadli bardziej interesująco niż ich kapitan.
Tu kapitan, czy ktoś mnie słyszy?
Ed Mercer potrafi radzić sobie z problemami, na jakie natyka się jego załoga. Ale jako postać nie robi wrażenia, nie zapada w pamięć, jak kapitanowie seriali, na których MacFarlane z takim oddaniem się wzorował. Rozumiem ten zabieg: nawet miernota może zostać kapitanem, jeżeli Flota ma nadmiar statków. Ale ta nijakość Mercera — oraz fakt, że najczęściej zapamiętujemy jego małostkowe lub niedojrzałe zachowanie — stanowi największy problem jego postaci. Trudno zwracać na niego uwagę, kiedy wokół ma taką interesującą załogę.
Szef ochrony, młoda porucznik Alara Kitan (Halston Sage), stara się zdobyć autorytet i podjąć kilka trudnych decyzji gdy zmuszona jest do objęcia dowództwa. Musi sobie poradzić sobie również z sytuacją, gdy kobieta stanowi silniejszą jednostkę (co jest cechą charakterystyczną jej rasy) i mężczyźni — zawodowo i prywatnie — niekoniecznie dobrze to przyjmują. Z obu sytuacji uczy się czegoś, a jej postać rozwija się, zamiast być po prostu tym członkiem załogi, który wygina metalowe drzwi jak tekturę. Doktor Finn (Penny Johnson Jerald), samotna matka, zw jednym odcinku musi walczyć o życie swoje i synów, i świetnie sobie z tym radzi. I to nie Bortus (Peter Macon), kosmita o niezrozumiałych dla ludzi zwyczajach, żelaznym żołądku (co szybko staje się tematem żartów) i stoickiej osobowości jest najciekawszym bohaterem tej produkcji, ale właśnie te kobiety.
To oczywiste, kapitanie!
W porównaniu z pierwszym odcinkiem, przez resztę sezonu zredukowano kiepskie żarty do minimum. Oczywiście MacFarlane nie mógł pozbyć się ich zupełnie, dlatego dalej odczuwa się dysonans między społecznymi problemami dotyczącymi kwestii społecznych, tożsamości płci czy religii (w tym wojen na tym tle) a głupawymi żartami Malloya (Scott Grimes), który czasami powinien zwyczajnie milczeć.
Niestety, dowcipy nie są najsłabszą częścią fabuły, bo niektóre — jak wykorzystanie reality show w negocjacjach z mieszkańcami pewnej planety, czy Ed grający z Bortusem w piłkę — wypadają świetnie. To wątek romansowy między Kelly i Edem ma sporo minusów, a szkoda, bo często stanowi oś danego epizodu.
Od początku wszystko było przewidywalne: niechęć, konieczność współpracy, pierwsza rozmowa o radosnych chwilach, po której od razu następowało wypominanie głośnego przeżuwania, następnie próba stworzenia czegoś na nowo, nieporozumienie, złudny happy end i gorzkie rozstanie ze względu na pracę. Etapy tej relacji były tak oczywiste, że dało się przewidzieć, jaki będzie tego finał. Tu należą się brawa dla Adrianne Palicki, która starała się wyciągnąć z tego wątku jak najwięcej, co mogło nie być łatwe, bo MacFarlane jako aktor w scenach romantycznych wypada bardzo nieprzekonująco. Do tego stopnia, że zastanawiałam się, co Kelly tak naprawdę w nim widzi i czy nie działa w ten sposób tylko z powodu poczucia winy.
Nostalgia jak paliwo rakietowe
Walor nostalgiczny nadal mocno działa. Scenografia, kostiumy i muzyka niezmiennie przywołują wspomnienia z seriali science fiction sprzed trzydziestu lat, ale z delikatnym nowoczesnym sznytem.
Czego jednak brakuje w The Orville — skoro nie jest parodią, do jakiej przyzwyczaił nas twórca Family Guya — to odwaga, by zrobić coś więcej. Tak, telewizji przyda się kolejna produkcja o kosmosie oraz tajemnicach i wynalazkach, jakie mogą czekać na ludzkość w przyszłości. Ale jeżeli Seth MacFarlane będzie podchodził do tematu ostrożnie (co absolutnie nie znaczy, że musi wracać do humoru genitalnego, bo wiemy już, że potrafi pisać inaczej), to widz straci zainteresowanie zaraz po napisach końcowych.