Zamiast w kosmos zagłębmy się w oceanie
Od razu podkreślam, że nie zamierzam tłumaczyć wszystkich zasad, bo jest ich za dużo, więc jedynie skrótowo przedstawię najważniejsze elementy zawarte w Podwodnych miastach. Po pierwsze mechanizm worker placementu łączy się tu z zagrywaniem kart. Co ciekawe trzeba zwracać uwagę na kolor, bo jeśli na karcie będzie inna barwa niż na polu, to wtedy wykonujemy jedynie efekt z planszy, a karta jest odrzucana. Dzięki właśnie tym dwóm mechanizmom możemy budować na naszej podwodnej planszy kopuły czy budynki produkujące kredyty/algi/plastostal/żetony nauki. Kluczowe jest także tworzenie tuneli łączących nasze podwodne miasta z metropoliami znajdującymi się na powierzchni. Po trzech lub czterech turach następuje faza produkcji. To właśnie wtedy dzięki wybudowanym budynkom i zagranym kartom pozyskujemy mnóstwo zasobów. Wygrywa osoba, która zgromadzi więcej punktów zwycięstwa, a te zdobywa się za postawione kopuły, zagrane specjalne karty, a także ze sprzedaży pozostałych zasobów.
Im więcej kopuł tym lepiej
Słyszałem wiele dobrego na temat Podwodnych miast, ale jakoś mnie ten tytuł nie zainteresował. I okazuje się, że to był poważny błąd, bo planszówka Vladimíra Suchego to świetna gra euro. Musimy dobrze optymalizować nasze ruchy, aby pozyskać potrzebne nam profity z pól na planszy, a przy tym połączyć to z kartą. I właśnie najbardziej spodobała mi się synergia pomiędzy zagrywaniem kart a mechaniką worker placementu. Działa to doprawdy wybornie. Choć oczywiście wiadomo, że los ma pewien wpływ na nasze plany i czasami zdarzy się, że nie dobierzemy karty w odpowiednim kolorze.
Podoba mi się także rozbudowa kopuł. Z jeden strony staramy się zoptymalizować produkcje, stawiając budynki w tym samym kolorze, ale na koniec gry więcej punktów dostaniemy za miasto otoczone przez różne budowle. Co jednak najlepsze nawet mając niewiele surowców, nadal jesteśmy w stanie całkiem sporo zrobić. Wystarczy tylko trochę pokombinować i można wyczarować całkiem niezłe combo. Gdybym miał się do czegoś przyczepić poza losowością, to chyba jedynie do efektów kart, które nie są zbyt spektakularne. Część jest też mocno sytuacyjna. Ponadto podstawą są natychmiastowe efekty, a nie stałe bonusy. Ale taki już jest urok Podwodnych miast.
Piękno podwodnego świata
Wydanie na pewno jest solidne i czytelne. Aczkolwiek trochę szkoda, że nie ma tu jakiś większych fajerwerków. Kopuły ładnie się prezentują na planszy, a pozostałe budowle to jedynie proste okrągłe znaczniki w różnych kolorach. Karty również nie zachwycają i wcale nie chodzi o styl graficzny, ale powtarzalność ilustracji, a nawet nazw kart. Dobrym ruchem ze strony wydawcy było dodanie do gry arkusza pomocy dla każdego gracza. Szkoda, że trochę lepiej nie został zaprojektowany, ale po pierwszej rozgrywce już łatwiej się połapać, a nie da się ukryć, że jest to nieocenione wsparcie w grze. Ponadto plansze graczy mogłyby być troszkę grubsze.
Koniec końców to jedynie drobne detale, bo całościowo wszystko dobrze się sprawdza w grze, którą wyjątkowo łatwo się rozkłada i składa na stole. Choć sama rozgrywka może spokojnie potrwać nawet trzy godziny przy pełnym składzie osobowym. Natomiast gra solo przebiega wyjątkowo płynie i jest bardzo przyjemna. Co prawda staramy się jedynie wybudować siedem miast i zdobyć co najmniej sto punktów zwycięstwa, ale zawarte mechaniki w tej grze są na tyle przyjemne, że mając wolną godzinkę, zawsze chętnie zagram.
Czy warto zostać podmorskim architektem?
Podwodne miasta wybijają się w natłoku innych gier euro nie z powodu nieszablonowych mechanizmów, a raczej zgrabnego połączenia ciekawych mechanik. Z jeden strony trzeba sporo się nakombinować, aby zwyciężyć w tej grze, a z drugiej strony nie ma tu aż takiego długiego downtime. Wszystko, dlatego że mamy limit trzech kart na ręce i z reguły staramy się wybierać pola w kolorze karty, jaką mamy na ręce. I to ograniczenie, potrafi zaboleć, głównie za sprawą losowość, a z drugiej strony wpływa na płynność rozgrywki. Dzięki Podwodnym miastom już wiem, że powinienem bacznie przyglądać się twórczości Vladimíra Suchego, bo spod jego rąk wychodzą naprawdę solidne, ciekawe eurasy.