Są takie gry, które już na starcie mają „przegwizdane” wśród użytkowników. Swego czasu katastrofalnie niskie oceny, jeszcze przed premierą, zgarniało Call of Duty, tylko dlatego, że nie było w nim dinozaurów...
Konami podpadło jednak znacznie poważniej. Odebrało kultową serię legendarnemu twórcy, odzierając ją z wielu charakterystycznych elementów, które zadecydowały o spektakularnym sukcesie Metal Gear Solid. Sam Hideo Koijima głośno wyrażał niezadowolenie z tego faktu, co zaowocowało szturmującym internet hashtagiem „fuckkonami”.
„I will survive”
Włodarze japońskiego studia już na etapie planowania nowej gry popełnili kilka karygodnych błędów. Przede wszystkim najwyraźniej nie wzięli sobie do serca słów króla Artura (z najnowszego filmu Guya Ritchiego): „Why have enemies when you can have friends?”. Brutalnie odsuwając Hideo Koijimę od jego największego dzieła, narobili sobie całe mnóstwo wkurzonych wrogów, którzy czekali na każde najmniejsze potknięcie nowego Metal Gear. A Survive traci równowagę bardzo często, czasem wręcz tarza się w błocku…
Ale zanim przejdziemy do podsumowania, zacznijmy może od początku: recenzowany tytuł stanowi spin-off kultowej serii Metal Gear Solid i fabularnie dość luźno nawiązuje do jej ostatniej odsłony, oznaczonej cyfrą 5. Wydarzenia przedstawione w Survive zabierają graczy z powrotem na atakowaną Mother Base, czyli do momentu będącego epickim finałem Ground Zeros. W dużym skrócie: wszystko się wali i pali, kiedy nagle na niebie otwiera się gigantyczny portal, wciągający ludzi oraz maszyny.
Witamy w piekle
Jako jedna z ofiar tego wydarzenia lądujemy w innym wymiarze, który, swoją drogą, niebezpiecznie przypomina bezdroża Afganistanu znane z MGSV. Spowite tajemniczą mgłą otoczenie wypełniają zamienieni w rodzaj zombiaków żołnierze. Zadaniem gracza jest oczywiście rozwiązać zagadkę tego niegościnnego miejsca i (co sugeruje sam tytuł) przeżyć.
A nie będzie to łatwe, gdyż przyjdzie nam się zmierzyć także z głodem, pragnieniem oraz (w niektórych miejscach) brakiem powietrza nadającego się do oddychania. Na początek oczywiście najbardziej palącą kwestią będzie stworzenie broni oraz zdobycie czegoś do jedzenia. To trudne zadanie, gdyż nasz awatar ma naprawdę wygórowane potrzeby żywieniowe…
Kuchenne rewolucje
Kiedy ze znalezionego złomu stworzymy prowizoryczną dzidę, która posłuży nam jako broń w pierwszych godzinach gry, przyjdzie nam zmierzyć się z największym wrogiem: głodem. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że po zjedzeniu mięsa uzyskanego z dwóch zwierzaków przypominających owce, pasek stanu „sytości” napełniony był w… 48%! I w zastraszającym tempie zbliżał się do zera…
Przeżycie w świecie gry nie należy do łatwych zadań, dlatego twórcy przygotowali szereg samouczków. Niestety są one piekielnie nudne, przez co słówko survive w tytule nabiera zupełnie nowego znaczenia. Kiedy uda się nam przetrwać tę drogę przez mękę i rozbudować nieco naszą bazę, robi się znacznie lepiej. Sęk w tym, że ja przebrnąłem przez nią tylko z poczucia recenzenckiego obowiązku – nie wiem, jak będzie z osobami, które zapłaciły za grę aby dobrze się bawić przez cały czas.
Znak czasów
Metal Gear: Survive reklamowano jako tytuł, w którym razem ze znajomymi odpierać będziemy kolejne fale zombiaków. Trochę bez sensu, bo nie tego oczekiwali fani serii. Żeby było zabawniej, dość niespodziewanie esencją rozgrywki został bardzo rozbudowany tryb dla jednego gracza (zaliczenie całego trybu fabularnego zajmuje dobrych kilkadziesiąt godzin!). Kooperacyjny multiplayer stanowi zaledwie dodatek.
Ponieważ koszty produkcji gier ciągle rosną, twórcy prześcigają się w wymyślaniu sposobów na wyciągnięcie od klientów większych pieniędzy. Ostatnim krzykiem wydawniczej mody są mikropłatności, żywcem przenoszone z tytułów mobilnych. To kontrowersyjne rozwiązanie znaleźć możemy także w Metal Gear: Survive.
Płacz i płać
Kupowanie za „prawdziwą” walutę skórek broni czy nowych ciuszków dla naszego milusińskiego to uczciwe rozwiązanie – jeśli chcesz mordować przy użyciu złotego karabinu, kup go sobie. Jednak Konami poszło krok dalej. Kiedy widzimy protagonistę słaniającego się na nogach z głodu, a nasza hodowla ziemniaków wyda owoce dopiero za kilka godzin, aż prosi się, żeby ten proces nieco przyspieszyć. Możemy to zrobić, jeśli sięgniemy do portfela.
Takie pomaganie sobie za pieniądze budzi pewne wątpliwości, ale jest błahostką przy tym, na co wpadli japońscy księgowi. Każą oni bowiem płacić także za dodatkowy… slot na save’y. Zatem jeśli planujecie przetestować różne warianty rozgrywki, musicie być gotowi na kolejne wydatki.
Jedz, buduj i walcz
Oparta na silniku MGSV gra jest bardzo podobna do swojego świetnie ocenianego poprzednika. Modyfikacji uległy przede wszystkim tekstury oraz interfejs, który dostosowano do licznych opcji związanych z craftingiem i rozbudową bazy. Zmieniła się oczywiście także sama koncepcja rozgrywki.
Z kultowego „Tactical Espionage Action” pozostała w zasadzie jedynie akcja – skradanie się między przygłupimi zombiakami nie ma zbyt wiele wspólnego z taktyką czy szpiegostwem. Zmianie uległ także charakter walki, gdyż twórcy Survive położyli nacisk na korzystanie z broni białej. Niestety system kolizji i wymiany ciosów nie jest tak dopracowany, jak ten odpowiedzialny za strzelanie.
Gdzie diabeł mówi dobranoc
Konami zrobiło naprawdę przyzwoitą grę, ale uparło się, aby nazwać ją Metal Gear Solid. Miało to zagwarantować magiczne odkręcenie kurka z pieniędzmi, a poskutkowało wylaniem wiadra pomyj na zasłużonego wydawcę. Metal Gear: Survive z bardzo satysfakcjonującym modułem rozbudowy własnej bazy i całkiem wciągającym trybem kooperacyjnym naprawdę mógł się udać.
Tytuł zawodzi przede wszystkim przez zbyt długi wstęp, nudną fabułę oraz mało satysfakcjonującą walkę i skradanie. Kiedy jednak już się „wkręcicie” w zaliczanie kolejnych misji oraz rozbudowę i obronę swojego skrawka piekła, Metal Gear: Survive wciągnie was na długie godziny. Prawdziwa gratka dla fanów tycoonów!