Cykl Zaginiona Flota od Jacka Campbella przywodzi na myśl południowoamerykańską telenowelę. Niby wiadomo, czego oczekiwać – spokój i sielanka, aż fabuła nie trzaśnie rojem kartaczy w pola ochronne. Wybuchom okrętów nie ma podówczas końca. I wszystko w dalekim kosmosie.
Wszak kontynuowana obecnie seria o podtytule Przestrzeń Zewnętrzna złapała zadyszkę już na progu podserii. Strażnik absorbuje i wciąga mimo stonowanej gracji stylu i kalkomanii pomysłów.
Ot, papierowe, słodkie, karmelowe latte w sam raz dla fanów serii. Silniki pełna moc!
Planetarna ruletka
Drobne uszczypnięcie na początek, aby obalić powtarzany w Internecie mit. Fabularnie bez znajomości wcześniejszych wydarzeń Strażnik nie obroni się sam. Z racji dłuższego cyklu wydawniczego dobrze wrócić do wcześniejszego tomu, aby chociaż przekartkować ostatnie dwa rozdziały. Po spektakularnej bitwie w układzie Midway i wielce umownym zakończeniu wojny pomiędzy Sojuszem a Światami Syndykatu powracamy do wątku obcych cywilizacji. Aż trzech drastycznie odmiennych ras jednocześnie, aby jeszcze bardziej skomplikować intrygę. Na skutek wydarzeń z ósmego tomu niczym bumerang niemrawo nadlatuje również „kosmiczna depresja”. Admirał John „Jack Black” Geary, wzór człowieka urodzonego pod gwiazdami, mimo nieprawdopodobnego wręcz szczęścia zaczyna w siebie powątpiewać. Autor często wraca do rysy na wyidealizowanej tafli doskonałości odnalezionego po stu latach zahibernowanego bohatera Sojuszu.
Admirał Geary w pewnym momencie przeżywa chwilowe załamanie, wywołane natłokiem obowiązków i stresem. Zdarza się najlepszym. Acz zabieg ów, nieudolnie przeszczepiany z poprzednich odsłon, ucięto bez satysfakcjonującego finału. Protagonista, przywołany do porządku (przez żonę!) niczym kadet z akademii, błyskawicznie zapomina o wszelakich troskach osobistych. Wyraźnie widać, iż kwestie głębokiego rozkładania psychiki głównego bohatera nie wychodzą na tle wojaczki zbyt przekonująco. Dodatkowe (obowiązkowe) przepychanki między dawnymi kochankami (Jack i Wiktora) powodują irytację i lekkie zażenowanie poziomem dysput na mostku. Zalatujące infantylizmem prowadzenie dialogów ma miejsce przy pełnej obsadzie wachty! Pogłębia ono wyłącznie dysonans pomiędzy próbami mieszania gatunków.
Standardowo (niestety) dla Przestrzeni Zewnętrznej Campbell nie implikując nuty świeżości we wzajemne relacje, doskonale lawiruje w tematyce wojskowej. Kładąc koncertowo sferę kokieterii damsko-męskiej, obronną ręką wychodzi z zagadnień stricte wojennych. Odnoszę wrażenie, iż od kilku tomów pomiędzy czołowymi postaciami spektaklu nie zachodziła już chemia, tylko mocno patowe zasiedzenie w metalowej puszcze flagowego liniowca. Morowe powietrze, zmęczenie materiału i chowana po kątach desperacja samych marynarzy. Eklektycznie i duszno niczym w puszce kosmicznych sardynek. Mniej więcej w połowie przygód Strażnika akcja nabiera rumieńców. Do tygla problemów I. Floty wskakują smaczki, które jako historyk wojskowości cenię najwyżej. Esencja cyklu – soczyste starcia flot, spektakularne manewry. Acz mam wobec nich jeden, malutki, maluteńki zarzut – są serwowane nazbyt łagodnie i niepotrzebnie spłycane. Campbell ustawicznie chce sprawić, iżby walka w kosmosie wyglądała podobnie jak na morzu. Czasem wręcz czuć w nozdrzach smród ryb i bryzę na twarzy. Wrzucone zaś na siłę dysproporcje czasowe w kolejnych okienkach skoków przez wrota hipernetu zaburzają tempo akcji.
Aby nie psuć Czytelnikom przyjemności, nadmienię jedynie o wybornej (najlepszym punkcie powieści!) akcji odbijania jeńców wojennych z ogromnego syndyckiego obozu. Opisy poczynań komandosów może nie wyrywają z butów, acz doskonale odrywają od flegmatycznego przemierzania przestrzeni kosmosu.
Na epilog powieści zrzucę grubą, zakurzoną i ciemną jak sam kosmos kotarę milczenia. Pomysł zaserwowany na ostatniej prostej zmierzających z posłannictwem marynarzy Nieulękłego do kolebki ludzkości, na Starą Ziemię, przebija fanaberie Kevina J. Andersona z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Na plus zaliczmy puszczenie oczka z (udanym) żarcikiem o Piratach z Karaibów oraz polski akcencik pośród przedstawicielstwa Ziemi. Reszta pozostaje milczeniem.
Flota wiecznego remontu
Zaginiona Flota jako fantastyka militarna stanowi obecnie poczytną serię. Tworzona z pasją i znawstwem zagadnień wojskowości, zaczyna się niestety fabularnie rozjeżdżać. Zupełnie jakby obawa przed definitywnym rozwiązaniem nie pozwalała spocząć Black Jackowi ze służby i osiąść na zasłużonej emeryturze. Bez szaroburego „czepialstwa” z obowiązku wymienię: powielanie, przerabianie znanych patentów z zasadzkami, utarczkami polityków i wszechdoskonałości głównego bohatera. Nieco zdezelowana Zaginiona Flota mimo drobnych wgnieceń na kadłubach powraca na łono z tarczą Sojuszu. Potrafi wymęczyć, cierpiąc jednocześnie (co wciąż zaskakuje) na znamienity syndrom znany miłośnikom książek – „jeszcze jeden rozdział i spać”.
Reasumując: pojedynczy jesienny weekend starczy, aby zrozumieć, iż Admirał Geary wciąż pozostaje „o wiele lepszy od legendy”. Najtrafniejszą i sprawiedliwą oceną Strażnika niechaj będzie mocna piątka, przez sentyment i ciekawość, jaki finał czeka kosmiczną odyseję i bohatera z zamrażarki, który notorycznie rozbija galaktyczny skarbiec fortuny…
Na żywe światło gwiazd!