Równe dwa lata temu przedstawiciele Bungie szumnie zapewniali, że przez najbliższą dekadę planują rozwijać serię Destiny. Czytając te zapowiedzi, nie kryłem sceptycyzmu – nowa marka w portfolio studia, mimo iż całkiem udana, stanowiła spore rozczarowanie dla większości graczy. Nie zmieniły tego dodatki do „jedynki” i nie sądziłem, że zrobi to kontynuacja.
(R)ewolucja
Samą premierę tytułu poprzedziła fala tego, co uznać można za typowy marketingowy bełkot – ile już razy słyszeliśmy, że twórcy „wyciągnęli wnioski z błędów poprzednika” i „reagują na sugestie społeczności”? Pierwsze Destiny wspominam jako piękną wydmuszkę, która mimo technologicznego przepychu stanowiła grę w gruncie rzeczy pustą i nudną. Dlatego siadając przy konsoli z padem w rękach, byłem absolutnie przekonany, że w przypadku „dwójki” tylko totalna rewolucja może zmienić moje nastawienie do serii.
Przeżyłem więc spore zdziwienie, widząc, że kontynuacja wcale nie różni się tak bardzo od oryginału. Ba, niektóre elementy są w zasadzie niemalże identyczne jak w wersji sprzed trzech lat. Menu i ekrany wyboru oraz ekwipunku w ogóle się nie zmieniły. I tyle z oczekiwanej przeze mnie rewolucji…
Początkowy zawód szybko jednak ustąpił pod naporem fali podziwu. Już w pierwszej godzinie gry dotarło do mnie bowiem, że sequel usprawnia w zasadzie każdy element poprzedniczki, nie naruszając przy tym esencji gameplayu. Ciężko sensownie opisać to słowami – czuć, że mamy do czynienia z tym samym Destiny, jednak mimo pozornie drobnych różnic, jest to równocześnie tytuł kompletnie odmieniony (coś jak nowy iPhone – „to samo, ale inne, ale to samo”).
Kto zgasił światło?
Największą rewolucję przeszła fabuła i sposób serwowania opowieści. Z ręką na sercu – nie pamiętam dosłownie ani jednego wydarzenia czy zadania z części pierwszej. W głowie zostały mi tylko ładne widoczki i masa biegania po pustawych lokacjach.
Tym razem kampania fabularna doczekała się prawdziwie epickiej otoczki, wypełnionej zapierającymi dech w piersi momentami. Bajeczna grafika wraz z fantastyczną ścieżką dźwiękową wzbogacają kontakt z Destiny 2, często zachęcając gracza do zatrzymania się w miejscu i podziwiania otoczenia (co czasem można przypłacić wirtualnym życiem). Audiowizualne bogactwo jest szczególnie widoczne w przypadku licznych liniowych fragmentów, których znajdziemy chyba nieco więcej niż dotychczas.
Oczywiście fabuła raczej nie chwyci za serce żadnego weterana elektronicznej rozgrywki – przedstawiona tutaj historia nadal ma jedynie stanowić pretekst do odwiedzania kolejnych miejscówek i oglądania przecudownych przerywników filmowych. Ostatnie Miasto oraz Wędrowiec zostają zaatakowane przez potężny Czerwony Legion, w wyniku czego wszystkie nasze osiągnięcia z poprzedniej gry tracą znaczenie. Podróż po szczeblach kariery Strażnika musimy zacząć więc od nowa.
Z palcem na spuście
W czasie długich sesji z Destiny 2, odbywanych na potrzeby tej recenzji, przeszkadzała mi trochę ogromna liczba przeciwników, których musiałem eksterminować, aby przejść dalej. Hordy niemilców zmuszają nas do ciągłego szarpania za spust broni, a momenty spokoju należą do bardzo nielicznych. Choć gra dość obficie obdarowuje nowymi narzędziami mordu do przetestowania, bywało, że odczuwałem lekkie zmęczenie ciągłym strzelaniem.
Rozgrywkę „urozmaicać” mają umiejętności specjalne (do wyboru mamy trzy klasy postaci, dzielące się dalej na subklasy) oraz fragmenty „jeżdżone”, kiedy to zasiadamy za sterami różnego rodzaju pojazdów. Po odwiedzanych lokacjach rozrzucone są liczne znaczniki wydarzeń specjalnych oraz misji dodatkowych, jednak prawie zawsze sprowadzają się one do jeszcze większej ilości wrogów, których należy ukatrupić.
Lepiej jeść tort z kolegami, niż…
Nie będę bardzo odkrywczy, stwierdzając, że praktycznie każda gra jest lepsza, kiedy bawimy się ze znajomymi. Oczywiście Destiny 2 potwierdza tę regułę, a udostępniony tydzień po premierze tryb Najazdu jest spełnieniem snów wszystkich fanów kooperacji. Tym bardziej, że ciekawe i wymagające Raidy już w pierwszej części były elementem ratującym tytuł od kompletnego zapomnienia…
Jeśli zamiast stawać ramię w ramię z kolegami, aby razem rozwiązywać środowiskowe zagadki i kłaść pokotem rzesze wrażych istot, wolicie wzajemne częstowanie się ołowiem (oraz innymi typami amunicji), Destiny 2 ma dla was świetny tryb PvP. Osobiście preferuję nieco bardziej „Battlefieldowe” klimaty, ale kosmiczny Tygiel potrafi wciągnąć naprawdę na długo, samą tylko intensywnością rozgrywki. Twórcy zadbali o idealny balans między różnymi postaciami i ich umiejętnościami (co odbyło się kosztem między innymi personalizacji parametrów broni).
Kup pan cegłę
Wszystko wskazuje na to, że Bungie ma zamiar w pełni zrealizować plan rozwijania serii przez dziesięć lat. Widoczną wszędzie spójność obu części Destiny mocno nadszarpnęła jednak decyzja polskiego wydawcy o pełnej polskiej lokalizacji sequela. Pociągnęło to za sobą choćby zmianę nazewnictwa. Dubbing niestety również nie powala – swoją drogą nie rozumiem, po co tyle zachodu dla gry, w której esencję rozgrywki stanowi przecież masowe mordowanie wrogów, a nie fabuła.
Destiny 2 nie jest może wybitnym dziełem, ale sprawiło, że zacznę nieco łaskawszym okiem patrzeć na przedpremierowe obietnice twórców. Główny wątek fabularny wystarczy na kilkanaście godzin solidnej zabawy, jeśli zaczniemy zaliczać misje poboczne i najazdy, ten czas wydłuży się parokrotnie. Do tego dochodzi nieskończony wręcz potencjał trybu PvP, który tempem rozgrywki depcze po piętach Call of Duty. Jeśli więc szukasz czegoś więcej niż przelotnego romansu, Destiny 2 to tytuł dla ciebie.