Tsutomu Nihei w jednym z wywiadów przyznał, że jego najbardziej znany tytuł – Blame! – powstawał bez większego planu. Rycerze Sidonii mieli z kolei być jego pierwszą „normalną” mangą – przemyślaną, przyjemną i przystępną w odbiorze. Czy misja mangaki skończyła się sukcesem? [Uwaga, recenzja zawiera śladowe ilości spoilerów.]
Ostatnie tomy Rycerzy Sidonii prezentują schyłek trwającego ponad tysiąc lat konfliktu pomiędzy ostatkami ziemskiej cywilizacji a Pustelniakami. Dotychczas ludzkość zawsze znajdywała się na przegranej pozycji, broniąc się przed licznymi atakami tajemniczych i niebezpiecznych istot.
Jednak Kapitanka Kobayashi stawia wszystko na jedno kartę – Sidonia ma przejść do ofensywy i zniszczyć megastatek klasterowy, największą dotychczas spotkaną jednostkę kosmitów. Jednocześnie bohaterów czeka ostatnie starcie z wrogiem wewnętrznym, szalonym naukowcem Ochiaiem.
Quo Vadis, Nihei
W poprzedniej recenzji powątpiewałem w słuszność kierunku, jaki obrał Nihei. Wprawdzie seria miała się już ku końcowi, a jednak mangaka poświęcał sporo czasu na wątki „fillerowe”, które powinny być przedstawione znacznie wcześniej (jeśli w ogóle). Niestety tom dwunasty, a także przez większość czasu trzynasty, ponownie popełniają ten błąd, raczej przywodząc na myśl formułę „Pustelniak of the week” niż prowadzenie historii ku końcowi, a prezentowane w nich wydarzenia nie mają większego wpływu na całość. Takie podejście tym bardziej budzi zdumienie, że dwa ostatnie tomy zdają się być sklecone na szybko. Kulminacja oferuje wiele dramatycznych scen, dzieje się tutaj naprawdę dużo, lecz jednocześnie tempo nie pozwala wszystkiemu odpowiednio wybrzmieć. Wygląda to, jakby Nihei chciał naprędce zakończyć swoją opowieść, nie bacząc na fabularne konsekwencje.
Bezdroże bohatera
Na takim podejściu cierpią przede wszystkim bohaterowie. Nagato Tanikaze od początku był dość przezroczystym protagonistą – zawsze uprzejmym, kwestionującym rozkazy tylko w stanie wyższej konieczności. Jego niemające sobie równych umiejętności walki sprawiają, że jest on swoistym Gary Stu, któremu bez większego wysiłku wszystko wychodzi znakomicie. I tak pozostaje do samego końca. Tanikaze nawet w momencie poznania tajemnicy swojego pochodzenia nie reaguje gniewem, co jest rozwiązaniem bardzo nudnym. Nie ma tu żadnej zmiany w jego zachowaniu, nie przechodzi on żadnej drogi pomiędzy pierwszym a ostatnim tomem. Najciekawsza w tym wszystkim jest coraz bliższa relacja protagonisty z Tsumugi, hybrydą człowieka i Pustelniaka, która występuje w dwóch postaciach: kolosalnej (dorównującej wzrostem gwardom) oraz… macki. Międzygatunkowy romans to odważny, wychodzący poza schematy krok, szczególnie w sytuacji, w której wiele wcześniejszych wątków Sidonii zahaczało o tropy z „rom comu” lub, co gorsza, „haremówki”. A jednak Nihei na koniec partaczy to wszystko, uczłowieczając bohaterkę.
A gdzie indziej niewiele lepiej
Podobnie po macoszemu potraktowane są inne elementy. Ciekawa podbudowa polityczna oraz bezwzględność kapitanki Kobayashi nie niosą za sobą żadnych konsekwencji. Wątek szalonego Ochiaia dodaje napięcia, gdyż bohaterowie muszą zmagać się także z wrogiem wewnętrznym i to równie bezwzględnym, co Pustelniaki. Niestety jego motywacja nie zostaje odpowiednio przedstawiona, przez co jest on kolejnym szalonym naukowcem, jakich popkultura widziała wielu. A co z Yuhatą i Izaną, dwoma najważniejszymi postaciami pobocznymi? Dobre pytanie, na które nawet sam Nihei pewnie nie zna odpowiedzi. W związku z tym bohaterki pełnią w finale marginalną rolę, a sam epilog z nimi jest wręcz karykaturalny.
Siłą serii od początku były Pustelniaki (do dziś jestem bardzo wdzięczny tłumaczowi Tomaszowi Molskiemu za kreatywne podejście do nazw), w których zawsze tkwiła pewna tajemnica. Doprowadziły one do niemalże całkowitej zagłady ludzkości, choć ich motywacja od początku spowita była tajemnicą. Czy był to bezwzględny atak? A może nieudana próba komunikacji? W końcu monstra przez większość tomów starały się upodobnić do człowieka. I co? I figa! Nihei kompletnie ignoruje ten wątek, a Pustelniaki na samym końcu przeradzają się po prostu w bezkształtny rój przeciwników. Kompletnie nie rozumiem, jak można było tak zmarnować stojący za nimi potencjał i nie dać czytelnikowi żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi. Wstyd, panie Nihei!
Od początku mangi mierził mnie kiepsko wpleciony fan service. Z przykrością melduję, że do samego końca jego poziom jest utrzymany. Gdyby chociaż mangaka miał na tego typu sceny jakiś pomysł. Otóż nie. W dalszym ciągu wszelkiego rodzaju żarty opierają się na przypadkowym podglądactwie lub wpadaniu w biusty bohaterek w wykonaniu Tanikaze lub innych mężczyzn.
Geometria kontra macki
Rycerze Sidonii to manga w pełni autorska – każdy element został wykonany przez Nihei, który odpowiada zarówno za scenariusz, jak i za rysunki. Te ostatnie wykonywane są bez typowych dla japońskiego rynku pomocników. Pozwala to w pełni podziwiać kunszt artysty, zarówno w nietypowych geometrycznych projektach robotów i statków kosmicznych, jak i obrzydliwych, pełnych macek stworów. Muszę jednak przyznać, że sceny akcji nie zawsze są w pełni przejrzyste, bowiem kreska w wielu miejscach bywa mocno niechlujna. Do samego końca nie przyzwyczaiłem się też do decyzji, by wszystkie postaci posiadały niemal identyczne rysy twarzy, a różniły je tylko fryzury.
A kto to taki? Pustelniaki
Narzekam i narzekam, a jednak nie uważam czasu spędzonego z piętnastoma tomami Rycerzy Sidonii za stracony. Pod względem wątków dramatycznych i militarnego SF jest to świetna manga.
Pomimo kiepskiego finału, który obiecywał znacznie więcej i nawet w obliczu zaniedbania całkiem ciekawych bohaterów (pobocznych! Nie o tobie mówię, Tanikaze) warto poznać historię tysiącletniego konfliktu ludzkości i Pustelniaków. Czasami podróż jest ważniejsza od jej zakończenia, a tego typu przypadkiem są Rycerze Sidonii.