Remigiusza Mroza znamy doskonale z obecnych na naszym rynku wydawniczym kilku bestsellerowych serii kryminałów. Mniej osób wie jednak, że jedno z pierwszych dokonań pisarza przypadło na zupełnie inny gatunek – rasowe science fiction, które czerpało pełnymi garściami ze spuścizny Obcego i Ukrytego Wymiaru.
A przynajmniej na początkowym etapie fabuły. Pierwsze sceny Chóru zapomnianych głosów jako żywo przypominają miks klasyki Paul W.S. Andersona i Ridleya Scotta – mamy Accipitera, kosmiczny statek, którego opustoszałe korytarze zalewa krwistoczerwone światło sygnalizacji alarmowej, mamy stosy rozpłatanych malowniczo trupów, smród śmierci i rozkładu. Pośrodku tego pandemonium znajduje się dwójka ocalałych. Astrochemik Hakon Lindberg i nawigator Dija Udin nie mają pojęcia, co się stało, ani czy mogą sobie nawzajem ufać. Szybko dochodzą jednak do wniosku, że mimo zupełnie odmiennych poglądów muszą nauczyć się ze sobą współpracować, by przeżyć. Wszystko wskazuje bowiem na to, że próba ekspansji gatunku ludzkiego do dalszych regionów wszechświata została brutalnie powstrzymana… a to zaledwie początek misternie utkanej sieci wydarzeń, które mogą zadecydować o przyszłości homo sapiens w ogóle.
Wyjątkowo udana fuzja gatunków
Inspiracje kultowymi już horrorami science fiction zdają się w książce Mroza oczywiste. Tym większe zatem zaskoczenie dla nas może nastąpić, im dalej będziemy zagłębiali się w historię. Wkrótce okazuje się bowiem, że obok gęsto podlanego posoką kosmicznego dreszczowca, znajdziemy w książce echa space opery, czy motywów związanych z podróżami w czasie. Chór zapomnianych głosów w pewnym momencie jawi się nam jako miks pozornie wykluczających się pomysłów – i tym większe wrażenie robi to, jak sprawnie Mróz potrafi nad nim zapanować.
Kiedy ma być przerażająco i obrzydliwie, pisarz nie waha się odmalować scen możliwie dosadnie, kiedy z kolei przychodzi do epickich przemów, dramatycznych ucieczek i niespodziewanych zwrotów akcji, pisze nerwem – tak, aby z każdego fragmentu opowieści wycisnąć maksymalnie wiele. Tych ostatnich jest zresztą całe mrowie. Musiałbym sięgnąć pamięcią daleko wstecz, by znaleźć książkę, która równie skutecznie burzyła mój punkt widzenia, jeśli chodzi o zaprezentowane zdarzenia. Wcale nie jestem zresztą pewny, czy zdołałbym taką znaleźć.
Na niekończących się zwrotach akcji – o dziwo – nie cierpią też fragmenty wiążące się z naukową częścią gatunku. Jestem przekonany, że Mroza niejednokrotnie kusiło, by zastosować rozwiązania rodem z Deus Ex Machina, ale (przynajmniej dla laików) wszystko zdaje się tu być potraktowane z należytym szacunkiem i co ważniejsze – po prostu ma sens.
Bohaterowie na medal
Obok pędzącej z prędkością światła fabuły, Mrozowi udało się stworzyć też niewątpliwie interesujący garnitur postaci. W zasadzie każda z nich ma swój unikalny charakter, do każdej też na swój sposób w trakcie lektury zdążymy się przywiązać – ale wisienką na torcie pozostaje relacja panów Lindberga i Dija Udina. Podszyte przekraczającą wartości graniczne dawką czarnego humoru i ironii dialogi dwójki całkowicie przeciwstawnych bohaterów wywoływały u mnie niegasnący uśmiech na twarzy. Ze świecą szukać postaci, które tak celnie i zabawnie potrafiłyby skomentować ponurą rzeczywistość, nie popadając przy tym w śmieszność.
Chór zapomnianych głosów to prawdopodobnie spełnienie marzeń wszystkich usiłujących znaleźć na rynku pozycję nawiązującą klimatem do wspomnianych klasyków space horrorów. Z jednej strony silnie inspirowana innymi, z drugiej – absolutnie unikatowa książka. W oczekiwaniu na drugi tom, zwyczajnie nie wypada jej nie polecić.