Z Batawii (dzisiejszej Jakarty) wyruszają do Amsterdamu statki należące do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Jeden z nich przewozi ważnego pasażera, jakim jest gubernator Jan Haan. Wszystko wskazuje na to, że statek, którym podróżuje – Saardam – jest przeklęty.
Śledztwo w tej sprawie rozpoczyna Arent Hayes – śmiało można zgadywać, że postać jest odpowiednikiem doktora Watsona z powieści Arthura Conana Doyle’a. Samuel Pipps, wzorowany z kolei na Holmesie, z niewyjaśnionych przyczyn zostaje uwięziony pod pokładem statku jako więzień. Hayes musi więc poradzić sobie z rozwikłaniem sprawy bez swojego mistrza, ale za to pomaga mu wyprzedzającą swoje czasy żona gubernatora. Czas zaczyna gonić parę detektywów, gdy na pokładzie dochodzi do coraz bardziej makabrycznych wydarzeń, za które większość załogi obwinia demona zwanego Starym Tomem…
W książce Demon i mroczna toń gołym okiem widać, jak mocno Stuart Turton inspirował się klasycznymi powieściami kryminalnymi, za co czytelnicy pokochali go już wcześniej, czytając Siedem śmierci Evelyn Hardcastle. Tym razem jednak znacznie donośniej słychać w tle powieści wycie psa Baskerville’ów niż gwizd Orient Expressu. Trzeba przyznać, że Turton ciekawie przekształcił archetypowe już niemal sylwetki Sherlocka Holmesa i doktora Watsona, unieruchamiając tego pierwszego, co pozwoliło na oddanie lupy detektywa postaci kobiecej.
Jeden z blurbów z tyłu okładki podkreśla barwną atmosferę powieści i trudno się nie zgodzić z jego autorem. Turton nie tylko bardzo obrazowo opisał trudy morskiej podróży w XVII wieku, ale także świetnie oddał panującą na statku grozę. W posłowiu wyznał, że chociaż zrobił dokładny research i starał się, jak najlepiej odwzorować ówczesne realia, nie zawsze się ich trzymał i czasem naginał fakty na potrzeby fikcji literackiej. Z mojej perspektywy najmocniej odczuwalne jest to w relacjach pomiędzy bohaterami, natomiast nie sądzę, żeby była to znacząca przeszkoda w lekturze.
Niestety, ale koniec tego dobrego – Demon i mroczna toń znudził mnie straszliwe i chyba wiem dlaczego. Podobnie jak w poprzedniej książce Turtona postaci tu co niemiara, ale łatwo je rozróżnić, bo charakteryzuje je jedna (czasami dwie) wyrazista cecha. Taki sposób budowania koncepcji bohaterów, podobny do rozgrywania pionków w kryminalnej intrydze, nie wydaje się niczym złym i w Siedmiu śmierciach Evelyn Hardcastle to działało. Podobnie jednak jak na szachownicy, gdy pionki przestają być w ruchu, zaczyna być… nudno.
W poprzedniej powieści Turtona akcja biegła na łeb na szyję, chociaż co niektórzy już wtedy narzekali, że pisarz przynudza. Nie uważam za objawienie, ale książkę przeczytałabym z przyjemnością, gdyby nie fatalne i absurdalne zakończenie, z taką ilością dziur, że sito mogłoby mu pozazdrościć. Co ciekawe, w przypadku Demona i mrocznej toni było zupełnie odwrotnie – średnia fabuła doprowadziła do całkiem satysfakcjonującego zakończenia, które było nie tylko zaskakujące, ale też względnie prawdopodobne.
Druga książka Turtona nie proponuje nic prócz akcji. Tak jak wspomniałam, chociaż postacie potrafią pojawiać się w zaskakujących konfiguracjach i czuć, że Turton ma ambicję stworzenia ciekawych bohaterek kobiecych, wszystkie one są na tyle jednowymiarowe, że trudno się zaangażować w interakcje na statku. W pewnym momencie zorientowałam się, że nawet przełomowe dla fabuły wydarzenia nie robią na mnie wrażenia i marzę tylko o zobaczeniu ostatniej strony książki.
Nie pomogły też wątki, które można by uznać za lekko inspirowane Lovecraftem. Ogólnie rzecz biorąc powieść ma horrorowy sznyt, ale mało w niej prawdziwego (złego) ducha grozy, a więcej taniej halloweenowej przebieranki.
Książka natomiast jest naprawdę fenomenalnie wydana – wydawnictwo Albatros postanowiło zaadaptować oryginalną okładkę i był to strzał w dziesiątkę. Wiem, że są fani miękkich wydań, ale mnie zawsze cieszy twarde, które mniej się eksploatuje podczas czytania niż zwykły paperback. Podpowiem też, że jak wpatrzycie się w książkę pod odpowiednim kątem, to wypatrzycie coś więcej niż morską toń.
O Stuarcie Turtonie mówi się, że wychodzi poza utarte gatunki literackie i faktycznie trudno odmówić jego powieściom oryginalności. Niestety, niepowtarzanie klisz nie sprawia, że książka staje się z automatu dobra. Co więcej, wydane dotychczas przez autora powieści zdają się opierać na bardzo podobnych schematach, zmienia się jedynie anturaż. Oby więc ten charakterystyczny styl prowadzenia narracji nie odbił się jeszcze Turtonowi czkawką – twórczości Harlana Cobena nie wyszło to na dobre.