Wiemy już, że współtworzony przez Bryana Fullera Star Trek: Discovery nie skończy się na właśnie emitowanym sezonie. A zatem historia największej nadziei Floty na zakończenie konfliktu z Klingonami jeszcze trochę będzie przemierzać wszechświat niekoniecznie tam, gdzie nikt odważny do tej pory się nie odważył, a raczej wszędzie tam, gdzie żadna inna jednostka nie może przynieść ratunku. Pod wodzą bezkompromisowego kapitana Lorki (Jason Isaacs) Star Trek z serialu skupionego na poznawaniu, nauce, szacunku do różnych gatunków oraz pokazywaniu na ekranach utopijnego obrazu przyszłości zmienił się w coś zupełnie innego. I to mogłoby być nawet dobrym posunięciem, odświeżeniem franczyzy, podciągnięciem jej do wymagań współczesnego widza, ale… nie jest.
[tekst zawiera spoilery aż po odcinek 6]
Star Trek to nie tylko „jakiś tam” serial
Gdy czyta się opracowania dotyczące powołanego do życia przez Gene’a Rodenberry’ego dzieła totalnego (albo: franczyzy), często podkreśla się jego rewolucyjny charakter. To właśnie w Star Treku z 1966 roku w głównych, znaczących rolach po raz pierwszy pojawili się nie-biali aktorzy (Nichelle Nichols jako Uhura i George Takei jako Sulu), to w nim również po raz pierwszy w historii telewizji zaprezentowano pocałunek pomiędzy aktorami o różnym kolorze skóry (Uhura i Spock). W głównonurtowym medium co tydzień emitowano serial, który prezentował rzeczywistość lepszą niż ta codzienna, znana z lat 60. XX wieku – gdzie o zatrudnieniu nie decydowało ani pochodzenie etniczne, ani płeć. Jedynym aspektem tej przyszłościowej utopii, której nie udało się uwzględnić w Star Treku (wbrew zapewnieniom Rodenberry’ego oraz staraniom fanów, głównie the Galaxians [1]), było włączenie, nawet symboliczne, osób LGBTQ do kanonu. Dzisiaj wiemy, że pracowano nad dwoma odcinkami zawierającymi podobne wątki, ostatecznie jednak stacja nie zgodziła się na ich wyprodukowanie, zarzucając im zbyt niską jakość. Trzeba było dopiero trzeciego filmu z nowej linii czasowej, aby pojawił się ten akcent [2].
Star Trek przyczynił się również do eksploracji kosmosu, sprawiając tym samym, że zwykły serial science fiction – a pamiętajmy, że w latach 60. niezbyt przychylnie patrzono na ten gatunek – stał się nie tylko źródłem rozrywki, ale owym „czymś więcej”: inspiracją. Ci bowiem, którzy dorastali oglądając Star Treka, niejednokrotnie postanowili związać swoje kariery nie tylko z nauką czy inżynierią, ale również z NASA, zasilając szeregi agencji oraz marząc o podboju wszechświata w myśl humanistycznych zasad Floty. Nichelle Nichols – Uhura – stała się jedną z twarzy NASA, namawiając kobiety do podjęcia kariery jako naukowczynie i astronautki, tym samym wzmacniając jeszcze swój wpływ na kolejne pokolenia przyszłych pracowniczek agencji kosmicznych. Gdy wspomina się o działaniach Nichols, często przywołuje się Mae Carol Jemison, inżynierkę, lekarkę i pierwszą afroamerykańską astronautkę (lista jej dokonań jest znacznie dłuższa), która w wywiadach nie raz podkreślała, że do podjęcia kariery w NASA zainspirowała ją właśnie serialowa Uhura. Jemison. Już jako kobieta, która była w kosmosie, pojawiła się w niewielkim cameo w Star Trek: The Next Generation (6×24 Second Chances), zataczając symboliczne koło.
ST: D jako serial o wojnie
Star Trek opowiadał o lepszym świecie, w którym niejednokrotnie załogi wplątywały się w międzyplanetarne wojny albo przypadkowo je wywoływały, ale konflikty militarne same w sobie nie były nigdy głównym tematem serialu. Przynajmniej do teraz. ST: D rozgrywa się, jak pewnie wiecie, dziesięć lat przed Star Trek: The Original Series (1966-1969) i, zgodnie z założeniami, w Prime Timeline, czyli głównej linii czasowej, a nie alternatywnej, jak kinowe filmy. Wbrew jednak planom i zaangażowaniu scenarzystów już wcześniej współtworzących to totalne dzieło wydaje się, że tym razem serialowy Star Trek wyruszył w zupełnie inną podróż, niekoniecznie lepszą. Przede wszystkim z opowieści o odkrywaniu inności, jej oswajaniu i docenianiu, stał się opowieścią o wojnie i to wbrew wiele obiecującej nazwie statku (discovery znaczy przecież „odkrycie” i w anglosaskiej świadomości kojarzy się z kanałem telewizyjnym poświęconym szeroko rozumianej nauce).
Kapitan Lorca ma tylko jedno zadanie przydzielone tak przez Flotę, jak i postawione samemu sobie: wygrać wojnę za wszelką cenę. Jak sam kilkakrotnie zaznaczał w ostatnich sześciu wyemitowanych odcinkach, może to osiągnąć, myśląc i postępując niekonwencjonalnie. Ażeby to osiągnąć, dostał wolną rękę do działań, co umożliwiło mu, między innymi, zatrudnić na pokładzie główną bohaterkę, Michael Burnham, pierwszą w historii buntowniczkę. Problemem nie jest fakt, że jeden z protagonistów ma PTSD oraz od środka pali go pragnienie zemsty tak silne, że mogłoby zapewne zasilić silnik statku lepiej niż międzygalaktyczne grzybki [3]. Samo w sobie stanowiłoby to podstawę do świetnej, fascynującej produkcji o powoli staczającym się w obłęd kapitanie statku w sercu nierównej wojny toczonej na nieznanych nikomu zasadach. Najlepiej z tym samym aktorem, Isaacs jest w tej roli po prostu świetny. Pytanie tylko, czy taka narracja wpisuje się w Star Treka. Tego samego Treka, dla którego najważniejsze było poznawanie, odkrywanie, nawiązywanie kontaktów z innymi mieszkańcami wszechświata. Takie przesunięcie akcentów jak na razie jest jednym z kilku czynników, które przyczyniają się do rosnącej krytyki Discovery.
Innym problemem jest fakt, że w ogólnym rozrachunku wszystkie inne historie, które scenarzyści próbują prowadzić – o Michael, Tilly, odkrywaniu tajemnic wszechświata (grzybki!) – zostają bezapelacyjnie podporządkowane wojennej narracji spychającej je na dalszy plan. Szkoda, że po łebkach potraktowano choćby kwestię traktowania nieznanych ludziom istot, niezależnie od tego, jak bardzo mogących pomóc osiągnąć postawione Discovery cele, ale za cenę ich cierpienia. W tym wątku widać, że scenarzyści próbowali rozwinąć tę kwestię, włączając w dyskusję nie tylko skupione na owych celach dowództwo, ale również lekarza i naukowców. Ostatecznie jednak wątek zostaje zakończony po macoszemu, bez większej refleksji oraz konsekwencji w kolejnych epizodach. Empatia i współczucie nie są bowiem tak istotne, jak kolejne sensacje.
ST: D jako serial o papierowej równości
Być może was to zdziwi, ale Discovery średnio zdaje egzamin na serial równościowy i z dobrą reprezentacją, czyli taki, w którym zobaczymy w rolach kierowniczych kobiety oraz mężczyzn o różnym pochodzeniu. Część z was pewnie teraz ciężko westchnęła – mieliśmy przecież Michelle Yeoh w roli kapitana Shenzhou, Rekhę Sharmę jako Landrę, szefową ochrony USS Discovery! Mamy wreszcie główną bohaterkę, w którą wciela się Sonequa Martin-Green, ale też i Oyin Oladejo jako Joann Owisekun, pilotka, jest też przecież doktor Culber (Wilson Cruz) czy niedawny nabytek do załogi statku, Ash Tyler (Shazad Latif). Spojrzenie na obsadę sugeruje, że jednak jest różnorodnie, a kobiety i mężczyźni zajmują różne stanowiska i ich płeć nie ma tu wiele do rzeczy. Ba! Piąty odcinek pokazał nam przecież w trudnej do przeoczenia scenie, że doktor Culber i irytujący szef ekipy od grzybków, Paul Stamets (Anthony Rapp), są parą [4]. Pierwszą, kanoniczną, od początku prowadzoną w ten sposób parą – oto ziszczenie mających ponad czterdzieści lat fanowskich postulatów.
Więc o co chodzi? O wysoką śmiertelność tych bohaterów. Kapitan Georgiou ginie po dwóch odcinkach, poświęcając się, by uratować swój statek. A wysoce kompetentna i oddana Lorce Landra nie przetrwała na ekranie dużo dłużej, kończąc życie w wyniku wybitnie głupiego i nieprofesjonalnego zagrania (naprawdę, powinna wiedzieć lepiej), które przyczyniło się tylko do zrobienia miejsca dla Tylera. Jak na razie szósty epizod przerwał dość nieprzyjemną serię mordowania jednej nie-białej kobiety co dwa odcinki. Culber jeszcze żyje, ale owa wieńcząca piąty odcinek scena sprawia, że trudno nie zastanowić się nad jego przyszłością na pokładzie. Dawno temu ekipa PR-owa MTV odpowiedzialna za Teen Wolf (2011-2017) przygotowała na jeden z Comic-Conów filmik podsumowujący, kto do tej pory zmarł w ich flagowym serialu. Przeważyły w nim dwie grupy: kobiety oraz nie-biali bohaterowie. Ten materiał „promocyjny” był strzałem w stopę. Oby Star Trek: Discovery nie poszło tą drogą.
Oczywiście trwa wojna, a dobry serial nie może przeginać i od czasu do czasu ktoś w tych warunkach powinien umrzeć, najlepiej nieprzynależny do słynnych czerwonych koszul [5], oficerów ochrony Floty, mających chyba najkrótsze kariery ekranowe. W szóstym epizodzie mogliśmy również poznać admirał Cornwell, posiadającą ze wszystkich ekranowych kobiet największą władzę, i cóż się z nią stało? Ano nasz opętany chęcią zemsty Lorca wmanipulował ją w sytuację, z której może nie wyjść z życiem, i zrobił to, wiedząc, że tak może się to właśnie skończyć. Nie ruszył jej również na ratunek, nie bacząc na konsekwencje, tak jak to miał wcześniej w zwyczaju.
Inną kwestią jest fakt, że jak na razie mamy do czynienia z bardzo dużą rotacją bohaterów, brakiem postaci, wokół których rozgrywałyby się wszelkie wydarzenia i moglibyśmy się o nich martwić, bać o dalsze losy, kibicować. Tych kilkoro występujących najczęściej – Lorca, Michael, Tilly, Stamets i Saru – są, poza kapitanem, dość… nudni. Wydaje się, że jednak ani scenarzyści, ani Martin-Green nie mają do końca pomysłu na wychowaną przez Vulcanów ludzką kobietę, Saru głównie się boi, Stamets jest zadufanym w sobie naukowcem (i to nie w ten uroczy sposób, który charakteryzował choćby Rodneya ze Star Gate: Atlantis; 2004-2009), a Tilly zdecydowanie przydałby się jakiś charakter. Jeśli chodzi o prowadzenie postaci w ogóle, to ST: D ma większy problem.
Smutno mi, bo mogło być tak barwnie
Gdy ogłoszono produkcję Star Trek: Discovery, skakałam z radości. Informacja o obsadzeniu Michelle Yeoh w roli kapitana statku – tak ważnej, znaczącej, centralnej – jeszcze bardziej napawała mnie optymizmem. Sami rozumiecie – oto miała pojawić się druga w historii kobieta kapitan i dowodzić kosmicznym statkiem, odkrywać kosmos! Siać czysto ludzki zamęt i chaos, a potem go desperacko odkręcać. Czego chcieć więcej? Star Trek był jednym z tych seriali, które oglądałam na różnych etapach szkolnych przygód, dzięki temu, że nasza telewizja emitowała poszczególne części oraz serie bez większego ładu i składu, ale wtedy wcale mi to nie przeszkadzało. Kochałam wszystkie przygody, choćby nie wiem, jak kiczowate czy nieprawdopodobne, a przede wszystkim – uwielbiałam bohaterów. Jasne, niektórych bardziej, niektórych mniej, część utopiłabym w kałuży (Quark, ty szujo!), a widok niektórych aktorów (zwłaszcza Alexandra Siddiga) w innych produkcjach wciąż sprawia, że się szeroko uśmiecham. Kochałam nawet mało lubianego Enterprise (2001-2005), ale to już chyba moja słabość do Scotta Bakuli (winię Quantum Leap; 1989-1993) i psa kapitana, który skończył w kosmosie lepiej niż Łajka.
Dlatego pokładałam wielkie nadzieje w Star Trek: Discovery. To mógł być uwspółcześniony Trek, taki uwzględniający społeczne i obyczajowe zmiany, włączający wątki, których do tej pory przez decyzje stacji telewizyjnych włączać im nie wolno było. Niestety, na razie nie jest nawet dobrze opowiedzianą, spójną historią.
Przypisy
[1] The Galaxians – organizacja queerowych fanów Star Treka, działająca między innymi na rzecz uwzględnienia osób LGBTQ w serialu, głównie przez akcje listowe i przepytywanie decyzyjnych twórców w czasie spotkań z fanami. Więcej: Jenkins, H. (2014). „Wyjść z szafy i ruszyć we wszechświat”. Seksualni odszczepieńcy i Star Trek. W: K. Klejsa, M. Saryusz-Wolska (red.), Badania widowni filmowej. Antologia przekładów (s. 199-226), Warszawa: Wydawnictwo Naukowe Scholar.
[2] Chodzi oczywiście o Star Trek: W nieznane (2016), w którym w finałowej scenie pojawia się mąż i córka Hikaru Sulu (John Cho). Na ekranie miał również pojawić się pocałunek pomiędzy małżonkami, ostatecznie jednak go ocenzurowano ze względów marketingowych – podobne ujęcie mogło zablokować wejście do kin ( między innymi rosyjskich czy chińskich) filmowi. Została ona wprowadzona, według oficjalnych deklaracji, na część George’a Takeia, wyoutowanego odtwórcy pierwszego Sulu. Takei zresztą skrytykował podobny zabieg, postulując wprowadzenie nowych bohaterów i bohaterek LGBTQ, prowadzonych i zaplanowanych z góry jako takie.
[3] Do czwartego odcinka to jest spory spoiler: jednym z głównych zadań Discovery jest opracowanie nowego napędu wykorzystującego występujące w całym wszechświecie, tworzące sieć rośliny z rodziny grzybowatych. Stąd międzygalaktyczne grzybki.
[4] O co zresztą wielu miało do ST: D pretensje. Pod adresem scenarzystów skierowano również zarzuty, że skoro chcą być tacy równościowi i otwarci, to niech pokażą również eksgeja albo ekslesbijkę (jeśli ktoś jeszcze nie wie: tożsamość seksualna tak nie działa). Odpowiedź Wilsona Cruza na podobne zarzuty jest wspaniała i znajdziecie ją tutaj (w języku angielskim): http://www.pinknews.co.uk/2017/10/21/star-trek-discovery-star-has-a-perfect-response-to-angry-homophobic-fans/ albo tutaj (też po angielsku): http://www.dailydot.com/parsec/star-trek-discovery-wilson-cruz-gay/.
[5] Czerwonych koszul zresztą nie ma w ST: D – ekipa produkcyjna zdecydowała się na zmianę projektu mundurów floty, odchodząc od tego, co za dziesięć lat mają przywdziać Kirk i jego ludzie, tym samym zaburzając również logiczną ciągłość niektórych elementów Star Treka. Mogli chociaż zastosować zabieg filmowy, gdzie podział kolorystyczny został, ale za to sam kształt i wygląd zmieniono. Zamiast tego od samego początku mundury Floty przywodzą na myśl mundury wojskowe – zunifikowane, funkcjonalne, wykonane z materiałów przypominających te dziś używane do szycia odzieży dla służb.