Jaka jesteś, polska fantastyko? Zmienna, ale jedyna w swoim rodzaju.
Jakoś tak wyszło, że polska fantastyka naukowa ma dłuższe (i lepiej ukorzenione) tradycje niż polskie fantasy. Zwykle jako pierwsze rodzime dzieło SF wskazuje się Trylogię księżycową Jerzego Żuławskiego (1903–1911), choć niektórzy skłonni są sięgnąć jeszcze głębiej: do Podróży po Księżycu odbytej przez Serafina Bolińskiego (1858) czy nawet do niektórych oświeceniowych utopii. Tymczasem za pierwszy polski tekst fantasy (abstrahując od romantycznego i czarnoromantycznego prekursorstwa) uchodzi Twierdza Trzech Studni Jarosława Grzędowicza z… 1982 roku. To spory rozrzut, prawda? Oznacza, że zanim ukazała się owa Twierdza…, polski czytelnik SF zdążył się zaznajomić z utworami wspomnianego już Jerzego Żuławskiego, ponadto Janusza A. Zajdla, Edmunda Wnuka-Lipińskiego, a przede wszystkim Stanisława Lema.
Z Lemem rzecz jest o tyle interesująca, że – pozwolę sobie pożyczyć sformułowanie od Pawła Majki – polscy autorzy do dziś po trosze chowają się w jego cieniu, a po trosze grzeją w jego blasku. Dorzućmy do tego wniosek Piotra Górskiego, który twierdzi, że rodzimi czytelnicy i pisarze, dobrze orientujący się w SF krajowej i zagranicznej, ale jeszcze na początku lat 90. zapóźnieni w odbiorze fantasy właśnie (co wytknął Andrzej Sapkowski w Piróg albo nie ma złota w Szarych Górach), nie wykształcili sobie właściwej wrażliwości potrzebnej do obcowania z tym ostatnim gatunkiem. Efekt jest taki, że Polacy starają się do fantasy przykładać miarę rozumową, chociaż tradycyjnie bliżej jej do mitu, surrealizmu – czyli właśnie strefy pozarozumowej; łatwiej nam wysłać futurystycznego żołnierza na planetę wikingów, niż pisać czyste gatunkowo fantasy.
To oczywiście pewne uproszczenia, zwłaszcza że od jakiegoś czasu wiatr chyba znowu wieje z innej strony. Modna robi się narracja osobista, lokalna, co łączy się jakoś z nową falą fascynacji słowiańskością. Fantastyka lat 80. i 90. była raczej pełna rozmachu, łaknęła przygód na wielką skalę i unikała polsko brzmiących nazw własnych; tymczasem chyba potrzebujemy odkryć na nowo naszą „mitologię narodową”, poszukać trochę tożsamości. Przedstawiciele Allegro przyznali kiedyś, że nie spodziewali się tak dużego zainteresowania projektem Legendy Polskie; na początku miała to być forma komunikacji reklamowej, tymczasem okazało się, że jest miejsce na całe uniwersum, na filmy, opowiadania (tegoroczny Zajdel dla Wywiadu z Borutą Michała Cetnarowskiego i Łukasza Orbitowskiego) i audiobooki. Razem z growym Wiedźminem (notabene bardziej słowiańskim od literackiego pierwowzoru) moda ta w jakimś stopniu dotarła na Zachód (według rankingów PC Gamera Wiedźmin 3 pozostaje najlepszą grą ostatnich lat).
Wróćmy jednak do Polski i polskich odbiorców. Książki Piotra Patykiewicza, z pewnością bardzo polskie, a częściowo może i góralskie, Dopóki nie zgasną gwiazdy oraz I wrzucą nas z ogień, zostały przez czytelników ciepło przyjęte. Drugi tegoroczny Zajdel powędrował do Krzysztofa Piskorskiego za Czterdzieści i cztery, czyli próbę zmierzenia się z romantyczną martyrologią, a jednocześnie jej uprzygodowienia i usteampunkowienia. Za jeden z najlepszych debiutów ostatnich czasów wielu uznaje Idź i czekaj mrozów Marty Krajewskiej, gdzie nie dość, że słowiańsko, to jeszcze wiejsko. A gdzieś na marginesie powinnam przecież wspomnieć o trwającym już od przeszło dwudziestu lat fenomenie Jakuba Wędrowycza… Widzę też tendencje lokalne w tym, jak polscy autorzy wchodzą w cykl Metro 2033. Pojawiły się zatem Dzielnica obiecana i Człowiek obiecany Pawła Majki, Otchłań i Wieża Roberta J. Szmidta czy Achromatopsja Artura Chmielewskiego, wpisujące kolejno Kraków, Wrocław i Warszawę na mapę uniwersum.
Swoją drogą (gdzieś na drugim marginesie niniejszego felietonu) ciekawą obserwację przedstawił niegdyś Michał Szymański, pisząc o tym, jak wyglądają happy endy u różnych nacji. Otóż szczęśliwe zakończenie po polsku określił znacząco jako „wygraliśmy, i co z tego”. Na przykładzie losów Geralta, Vukko Drakkainena i Hieronima Berbeleka pokazał, że nawet jeśli postaci osiągają swoje cele, to w tle czai się gorzka refleksja, że świat wokół się nie zmienił i wcale nie stał się lepszy. Czy faktycznie tak właśnie Polacy postrzegają rzeczywistość?
Zostawmy już jednak te marginesy. Jeszcze jedno wyraźnie widać w ostatnich latach: odchodzenie autorów do mainstreamu. Jest to o tyle zabawne, że dzieje się w momencie, w którym fantastyka szturmem mainstream podbija; jeśli w 1974 roku Ursula K. Le Guin zastanawiała się w swoim eseju, dlaczego Amerykanie boją się smoków, dziś już spokojnie możemy powiedzieć, że nie tylko Ameryka, ale większość świata oswoiła zarówno smoki, jak i inne cudowne bestie (choć dokonało się to chyba bardziej za sprawą przemysłu filmowego niż książek). Mimo to trend odejścia od fantastyki jest w Polsce dobrze widoczny: tak się stało ze Szczepanem Twardochem, Witem Szostakiem, Łukaszem Orbitowskim. Nawet Anna Kańtoch wydała ostatnio trzy kryminały. Czy są to odejścia definitywne – pewnie nie, w każdym razie nie wszystkie. W końcu Orbitowski popełnił ten wspomniany wyżej Wywiad z Borutą, Kańtoch jest wciąż blisko związana z ŚKF-owym „Logrusem”, a i najnowsza Zagroda zębów Szostaka wymyka się jednoznacznej klasyfikacji gatunkowej.
Mamy zatem w naszym kraju fantastykę socjologiczną, religijną (Jacek Piekara), SF i hard SF (Jacek Dukaj), postapo, steampunk, fantasy historyczne (Jacek Komuda) i słowiańskie, a także fantasy „zwykłe”, bo przecież na Twierdzy Trzech Studni i Wiedźminie się nie skończyło: pisały dawniej Ewa Białołęcka i Anna Brzezińska, a dziś tworzy Robert M. Wegner. I wiele innych, których już nie wymienię. Wniosek będzie trywialny, ale przecież radosny: jest co czytać!…
Cytuję „Razem z growym Wiedźminem (notabene bardziej słowiańskim od literackiego pierwowzoru)” Panie twórco artykułu, czy Pan czytał książkę albo grał w grę? Gra jak i książka są na najwyższym poziomie ale jak można stwierdzić że gra jest bardziej słowiańska? Zastanawiać może, czy czytał Pan książki, a tym bardziej grał w grę? Proszę o podanie przykładu.