Odszedł Dwunasty, niech żyje Trzynasta!
Nadszedł kres oczekiwania! Długie miesiące, pełne ekscytacji nie tylko z powodu nowego odcinka, ale i regeneracji Doktora, są już za nami i nareszcie możemy cieszyć się kolejną przygodą ulubionego Władcy Czasu.
Każdy fan był gotowy na multum emocji związanych z pożegnaniem Petera Capaldiego i powitaniem nowej ery, ery pierwszej kobiety w roli Doktora i zmiany na stanowisku showrunnera.
Co dwie głowy, to nie jedna
Świąteczny dodatek został wyemitowany przez stację BBC One w pierwszy dzień Świąt, 25 grudnia, i jest on bezpośrednią kontynuacją wydarzeń z ostatniego odcinka dziesiątego sezonu, w którym Dwunasty (Peter Capaldi) wstrzymuje swoją regenerację, a Tardis ląduje w rejonie Arktyki. Tam nasz bohater spotyka… samego siebie w jednym z wcześniejszych wcieleń, a konkretnie staje twarzą w twarz z Pierwszym Doktorem (w tej roli David Bradley). Co więcej, w trakcie ich rozmowy z zamieci śnieżnej wyłania się oficer (Mark Gatiss) w mundurze z czasów I Wojny Światowej nie mający zielonego pojęcia, jakim cudem znalazł się na kole podbiegunowym.
Czy warto było czekać?
Jako stosunkowo nowa fanka Doktora Who nie mogłam się doczekać doświadczenia w czasie rzeczywistym kolejnej regeneracji , kiedy razem z tysiącami, a może nawet milionami fanów na całym świecie z bólem serca pożegnam jednego Doktora i z nadzieją przywitam jego następczynię. I właśnie ten ostatni fragment odcinka wzruszył mnie najbardziej. Niestety cała reszta, czyli przygoda dwóch, a tak naprawdę jednego Władcy Czasu w innych wcieleniach, i rozwiązywanie tajemnicy kosmitów tworzących coś na kształt bazy danych, była mało porywająca. Ostatnia historia napisana przez Stevena Moffata nie zachwyca, zabrakło jej polotu i dynamicznej akcji. Zamiast tego showrunner serwuje nam długie sceny dialogowe i masę ustępstw fabularnych.
Jednak pomimo że sam główny wątek był nijaki, odcinek wypchano do granic możliwości najróżniejszymi smaczkami. Zaczynając od Dwunastego rzucającego na lewo i prawo odniesieniami do wcześniejszych sezonów, poprzez barek River z jednego z poprzednich świątecznych dodatków, aż po sprytne wykorzystanie i zabawę z ponad pięćdziesięcioletnim odstępem pomiędzy dwoma wcieleniami Doktora, które mieliśmy okazję oglądać na ekranie, by pokazać, jak bardzo zmieniły się normy społeczne. Interesujący był także aspekt historyczny, wprowadzony dzięki postaci żołnierza, i pokazanie tych jednych niesamowitych Świąt, kiedy wrogowie na chwilę zapominają o wojnie, by wspólnie cieszyć się z nadejścia tego niezwykłego dnia, jedynego takiego w roku.
Do widzenia, Peter!
Ach, jak przykro było się pożegnać z Peterem Capaldim! Długo zajęło mi przekonanie się do niego jako aktora i jego kreacji postaci, nie sądziłam, że może przebić Davida Tennanta i obawiałam się, że po odejściu Matta Smitha serial straci dla mnie na atrakcyjności. Jak bardzo się myliłam! Dwunasty okazał się absolutnie fenomenalny. Trzy minione sezony z jego udziałem były o wiele mroczniejsze i bardziej poważne, co gros osób wyrzucało scenarzystom. Jednak osobiście uważam, że właśnie tego potrzebował Doktor Who, by ruszyć na przód. Teraz nadeszła nowa era dla produkcji i już nie mogę się doczekać tego, co zrobi duet Chibnall i Whittaker i w którą stronę poprowadzi dalsze przygody naszego ulubionego Władcy Czasu.
Choć Twice Upon A Time nie nazwałabym najlepszym odcinkiem świątecznym w historii serialu, dostarczył mi on wielu emocji i nie spodziewałam się po nim niczego innego. Dla fana każdy dodatek, każda nowa historia i przygoda będzie zawsze czymś wyjątkowym, co sprawdza się i w tym przypadku. W końcu Doktora Who nie ogląda się dlatego, że jest idealny, ale dlatego, że chce się w jakiś sposób należeć do tego świata i jego fenomenu, który od ponad pięćdziesięciu lat przyciąga widzów przed telewizory.