W labiryncie ekspozycji
Dzieci Czystej Krwi w marzeniach ich autora mają z pewnością urosnąć do rangi wielowątkowej serii osadzonej w wielkim, złożonym i porządnie nakreślonym świecie, a więc czymś na miarę Pieśni Lodu i Ognia, Władcy Pierścieni czy Koła Czasu. Jest to w mojej opinii dążenie godne wszelkiej pochwały, gdyż mało który autor – zwłaszcza w Polsce – ma ochotę wikłać się w wymyślanie na rzecz swojego dzieła szczegółów historycznych i kulturowych w stopniu dalece wykraczającym poza chwilowe potrzeby fabuły. Lecz choć dążenia są szczytne, wykonanie miejscami kuleje.
Choć szczegółowość jest do pewnego stopnia zaletą samą w sobie, należy ją jeszcze odpowiednio podać. Inaczej, zamiast przeżywać szaloną przygodę w fantastycznej krainie, zaczynamy się czuć jak na przydługim wykładzie. Niestety, Czteropalczaści borykają się właśnie z takim problemem. Przez zdecydowaną większość czasu (około 2/3) powieść ma duże trudności z utrzymywaniem przynajmniej znośnego tempa akcji – udało jej się zaangażować mnie dopiero w finale, a nie uważam siebie za przesadnie wymagającego czytelnika.
Męczą przydługie opisy, niespecjalnie ciekawe „scenki rodzajowe” wprowadzające dodatkowych bohaterów lub też usiłujące nadać głębi tym wymienionym wcześniej ledwie z imienia, a także poboczne wątki toczące się w innych zakątkach świata przedstawionego, które w tomie pierwszym są tylko zawiązką jakichś zdarzeń mających pewnie nabrać znaczenia w przyszłości. Te dodatki w teorii powinny cieszyć, bo czynią całość bardziej kompletną i zapowiadają wzrost skali opowiadanej historii, w praktyce jednak rozpraszają uwagę i spowalniają rozwój i tak już ślimaczącej się akcji.
Mówiąc bardziej konkretnie, mamy tu w gruncie rzeczy do czynienia z czterema nitkami fabularnymi podzielonymi na współzależne pary. Pierwszą parę stanowią losy chłopców przygotowywanych do Ceremonii Krwi w tajemniczej twierdzy w Hrothgarze oraz armii bogów wyruszającej z Ragnaroku, by najechać rządzących ową fortecą Mistrzów. Drugą zaś parą jest królobójstwo w Aktajonie i polityczny mariaż syna władcy Chorasanu, który to władca jest najprawdopodobniej odpowiedzialny za ten zamach. To wszystko wiąże się z wprowadzaniem czterech niezależnych miejsc akcji, z czego każde jest wyposażone we własnych protagonistów, za pośrednictwem których możemy śledzić przebieg zdarzeń.
Z tego zaś biorą się kolejne problemy. Przede wszystkim nie ma tu równowagi – wątek Hrothgaru jest wyraźnie pierwszoplanowy, ale wcale nie wychodzi mu to na dobre, gdyż tutaj sceny najbardziej się dłużą. Ragnarok wskakuje na plan drugi, będąc jednoznacznym dopełnieniem wydarzeń w twierdzy, ale ostatecznie staje się tylko pretekstem do wyjaśnienia, kim w tym świecie są Bogowie oraz nakreślenia postaci Generała, czyli Cabrona Cal Zaga (swoją drogą – zgrabne imię, nie ma co! Życzę powodzenia na rynku hiszpańskojęzycznym…). Druga para wątków jest natomiast zupełnie trzecioplanowa, otrzymując znacznie mniej „czasu ekranowego” i nie tworząc bezpośredniego powiązania z rdzeniem opowieści. Z jednej strony są więc one bardziej dynamiczne, z drugiej zaś po prostu irytują, sprawiając wrażenie całkowicie wyrwanego z kontekstu, zbędnego wtrącenia.
Sympatyczny główny bohater, z którym łatwo się utożsamić? Zapomnijcie!
Jedną z najdziwaczniejszych cech tej książki jest w mojej opinii kreacja protagonistów. Z jakiegoś powodu bowiem niemal wszystkie postaci, których oczami śledzimy akcję, to… okropne buce. Ymir, niepisany przywódca chłopców z Hrothgaru, to arogancki, porywczy pyszałek, który notorycznie wykpiwa swoich kolegów i za wszelką cenę stara się dominować nad własnym otoczeniem – od razu kojarzy się z typowym szkolnym dręczycielem z amerykańskich seriali młodzieżowych. Nawet, gdy nie jest zajęty zgrywaniem twardziela, pochłaniają go „sny o potędze”, czyli marzenia o byciu wielkim wojownikiem i przeżywaniem niezwykłych przygód. Bardzo podobne wrażenie sprawia Blossi, czyli książę z Aktajonu, który niespodziewanie staje się bezpośrednim dziedzicem tronu, co przekreśla jego dotychczasowe plany na karierę w wojsku, a konkretnie w szeregach elitarnych Strażników Wieży. Obserwujemy więc, jak gniewny, zapatrzony w rycerzy osiłek musi – wbrew swojej woli – zacząć mierzyć się z zawiłościami polityki i zarządzania królestwem. Obydwu tych panów dość trudno polubić, zarówno przez ich nieprzyjemną powierzchowność, jak i niemal dziecinną fascynację wojną i popisami siły fizycznej.
Dalej zresztą nie jest lepiej. Wspomniany wcześniej Cabron Cal Zag to wyrachowany łotrzyk, który czcigodnym Białym Panem (odpowiednik szlachcica w Ragnaroku) bywa tylko wtedy, gdy ktoś wyższy statusem patrzy mu na ręce. Na co dzień zaś w głowie mu jedynie szemrane interesy w dzielnicy portowej, przygodny seks i inne hedonistyczne uciechy, brane od życia ze szczyptą zblazowanego cynizmu. W ostatnim zaś wątku, podczas ceremonii zaślubin dziedzica z Chorasanu, towarzyszyć nam będzie baron Xevioso, który wydaje się być czymś w pół drogi między Cal Zagiem, a znanym z Pieśni Lodu i Ognia Lordem Varysem. Czyli ni mniej, ni więcej, bogaty i amoralny arogant, pozostający jednak poza światłem reflektorów i wolący pociągać za sznurki z ukrycia, za pośrednictwem swojej wszędobylskiej sieci zaufanych kontaktów.
Oczywiście u każdego z nich da się znaleźć jakieś pomniejsze cechy zdolne nieco podreperować ich wizerunek, niemniej jednak żaden z protagonistów nie jest zbyt sympatyczny, ani też nie stanowi klasycznej „czystej karty”, po którą sięga wielu twórców rozpoczynających rozbudowane serie. Co najciekawsze, czytając, nie byłem w stanie stwierdzić, czy Masłowski celowo wykorzystuje takich bohaterów, by zagrać na nosie wyświechtanym kliszom i w późniejszych tomach wejść z czytelnikiem w polemikę na temat pierwszego wrażenia o tych postaciach, czy też pisze ich w ten sposób „niechcący”, nie zdając sobie sprawy, iż mogą być dla odbiorcy odpychający.
Powiew zeszłej epoki i narracyjne dziwolągi
Kreacja takich właśnie protagonistów, w połączeniu z kilkoma innymi zabiegami, o których opowiem za chwilę, coraz bardziej wywoływała we mnie uczucie, że Czteropalczaści powstali gdzieś pomiędzy kolejnymi zbiorami przygód Conana Barbarzyńcy, a następnie przeleżeli kilkadziesiąt lat w zapomnianym sejfie, by dziś wypłynąć na światło dzienne. Świat Masłowskiego jest wypełniony po brzegi postaciami męskimi (w powieści pojawia się dokładnie jedna kobieta o roli więcej niż trzecioplanowej), które przez większość czasu zajmują się metaforycznym – lub zupełnie dosłownym – prężeniem muskułów.
Widać to i w wewnętrznych przemyśleniach bohaterów i w okraszonych niekiedy lekko koszarowym humorem dialogach. Sporo jest tu więc przepychanek o to, kto okaże się większym badassem i będzie chwilowo dyktował warunki, są żarty podrostków z Hrothgaru o cyckach tej czy innej posługaczki, jest też znaczna doza egocentryzmu i przedmiotowego traktowania innych osób. Nie sugeruję tutaj, że taki jest ogólny wydźwięk całego dzieła, gdyż tego rodzaju postawy znajdziemy u konkretnych postaci, a nie w samej narracji czy opisach, lecz mimo wszystko zachowujących się w ten sposób ludzi jest w Czteropalczastych bardzo wielu.
A skoro już przy narracji jesteśmy, nie mógłbym nie wspomnieć o bardzo – według mnie – dziwacznym sposobie jej prowadzenia w niektórych scenach. Kilkukrotnie na kartach książki autor stosuje bowiem nietypowy zabieg płynnego przerzucania śledzonej przez nas perspektywy z jednego bohatera na drugiego, bez żadnego przerywnika czy innego ostrzeżenia. Ot, wkraczamy do pomieszczenia wraz z jakąś postacią, „słysząc” jej myśli, w kolejnych akapitach ten punkt widzenia stopniowo się zatraca, niepostrzeżenie przechodząc w suchy, obiektywny opis zdarzeń, następnie zaś orientujemy się, że teraz już oglądamy dalszy ciąg tej samej sceny oczami uczestnika innego, niż na początku, i teraz to do jego przemyśleń mamy wgląd. W tym przypadku również trudno mi było określić, czy jest to wynikiem niedbałości, czy też Masłowski robi to celowo, chcąc nadać swojemu stylowi bardziej nietuzinkowego charakteru. Tak czy owak, efekt końcowy był dla mnie dość konfudujący i niezbyt przypadł mi do gustu.
Finał niczym spadochron otwarty w ostatniej chwili
Bardziej obrazowo chyba tego nie wyrażę. Gdyby nie końcowe sto stron, uznałbym tę powieść za zupełnie niestrawną. Jakimś cudem jednak Czteropalczaści wychodzą w finale na długo wyczekiwaną prostą, wyrywając się z okowów ślamazarnej ekspozycji i opisów mało istotnych zdarzeń. Wtedy rzeczywiście udało mi się zaangażować w fabułę i zacząć przewracać kartki nieco szybciej, z większym entuzjazmem. Samo rozwiązanie wątków na chwilę obecną nie powala na kolana – bo i większość twistów skutecznie psuje opis na tylnej okładce – ale przynajmniej akcja nabiera porządnego tempa, a niektóre z wydarzeń zdają się obiecywać całkiem ciekawą kontynuację w kolejnych częściach serii. Trzymam za autora kciuki, by w drugim tomie Dzieci Czystej Krwi utrzymał tę jakość, i nie popadł na powrót w marazm pierwszych rozdziałów.