W trzecim tomie My Hero Academia rozpoczęły się doroczne igrzyska, w których udział biorą uczniowie liceum UA. Po wstępnym odsiewie przyszedł czas na kolejne konkurencje. Kohei Horikoshi po raz kolejny popisał się kreatywnością, każąc swoim postaciom brać udział w drużynowej bitwie „kawalerzystów”, w której część uczestników pełni funkcję „koni”, podczas gdy inni są „jeźdźcami”. Taka forma starcia pozwoliła na swobodne i naturalne wysunięcie na pierwszy plan kilkorga uczniów z innych klas. Autor nie tylko pokazał umiejętności i motywacje zawodników, ale również rozwinął nieco relacje między nimi. Niestety dalej jest już bardziej sztampowo i ostatnia część zawodów przybiera formę typowego dla mang shōnen turnieju sztuk walki.
Gorszy sort bohaterów
W oczy rzuca się również rosnąca liczebność „statystów”. Poza Izuku i Katsukim, najbardziej rozbudowane wątki otrzymali w tych tomach Ochaco i Ten’ya. Do tego grona dołączył Shoto, którego dramatyczna historia, pośrednio powiązana z All Mightem, rzuca nieco inne światło na rzeczywistość, w której przyszło żyć superherosom i ich bliskim. Niestety większość licealistów pełni jedynie rolę wypełniacza. Podczas gdy pierwszo- i drugoplanowi bohaterowie przygotowują się do pojedynków, rozmawiają ze sobą, resztę widzimy jedynie w krótkich scenach. Nie pomaga to w poznaniu reszty klasy 1A, nie mówiąc o innych postaciach. A ciągle pojawiają się nowi, bo po igrzyskach przychodzi czas na rozpoczęcie praktyk zawodowych w agencjach superbohaterskich.
Jaki jest shōnen, każdy widzi
Mam nadzieję, że ten nadmiar atrakcji wynika po prostu ze specyfiki gatunku, a nie braku kontroli autora i redaktora nad treścią. Horikoshi jest pomysłowy, bawi się konwencją i stara się do swojej opowieści podchodzić z dużym luzem, jednak nie udaje mu się uniknąć pewnych mankamentów przygodowych mang dla nastolatków. Dziesiątki nowych postaci wprowadzanych w każdym tomie to jeden z nich. Drugim jest ekspozycja poprzez dialogi. Ogrom dymków poświęconych na tłumaczenie zasad funkcjonowania świata przedstawionego jest przytłaczający i momentami zaczyna nużyć. Na szczęście tempo opowieści, interesujące sceny walk i sympatyczny humor w dużym stopniu wynagradzają te niedociągnięcia.
Szata zdobi bohatera
Rysunki w Akademii bohaterów nadal prezentują się bardzo dobrze. Autor, wspomagany przez sztab asystentów, potrafi wspaniale zwizualizować przeszarżowany świat superherosów oraz ich moce. Potyczki, które w tego typu komiksach zajmują 90% miejsca, są zilustrowane ciekawie, dynamicznie i czytelnie, chociaż szczerze mówiąc jeszcze nie trafiłem na tak ikoniczne kadry, jakie pamiętam choćby z Naruto (a warto zaznaczyć, że My Hero Academia określa się następcą mangi Masashiego Kishimoto).
Żadnych zastrzeżeń nie budzi za to wydanie. Podobnie, jak w poprzednich tomach, polskie dialogi brzmią naturalnie, a żarty nie gubią się w tłumaczeniu (przynajmniej nie zauważalnie). Jakość druku, dodatki pomiędzy rozdziałami i pod obwolutami – wszystko to prezentuje się bardzo dobrze.
Szczerze mówiąc, nie byłem pewien, czy sięgnę po kolejne części My Hero Academia. Akademii bohaterów. Trochę już nie mam cierpliwości do młodzieżowych mang skupiających się na walce. Opowieść Koheia Horikoshiego potrafi jednak wciągnąć, więc pewnie skuszę się na kolejną porcję. Tym bardziej, że szósty tomik kończy się, oczywiście, cliffhangerem.