Książka Ruby przeszła za oceanem bez większego echa, mówiło o niej tylko kilku vloggerów i nie spodziewam się niczego innego w naszym kraju. Sama chciałam ją przeczytać od bardzo dawna i niestety okropnie się zawiodłam.
Bone Gap to małe miasteczko w stanie Illinois. Mieszka tam prawdziwa mieszanka osobowości, wśród nich osiemnastoletni Finn O’Sullivan, nazywany wieloma różnymi imionami jedynie po to, by podkreślić jego dziwne i nietypowe zachowanie. Ma tylko starszego brata, bo matka zostawiła ich i wyjechała do Oregonu do swojego nowego faceta-ortodonty. Poznajemy ich kilka miesięcy po wydarzeniach, które zatrzęsły całą społecznością, a mianowicie po szokującym porwaniu dziewczyny. A przynajmniej taka jest wersja Finna. Chłopakowi nikt jednak nie wierzy, ze względu na powtarzaną przez niego osobliwą historię uprowadzenia i niezdolność do opisania porywacza. Powstała alternatywna wersja wydarzeń – dziewczyna po prostu chciała się wyrwać z zapadłej dziury. Zostawiła po sobie pustkę w sercach O’Sullivanów. Młodszy z nich nadal wierzy w to, że znajdzie sposób, by ją odnaleźć i uratować, co będzie niezwykle trudne do osiągnięcia bez wsparcia innych.
Historia Rozy, czy raczej Róży ma być inspirowana mitologią grecką, a konkretnie mitem o porwaniu Persefony. Córka Demeter zostaje uprowadzona przez Hadesa, władcę podziemi. Zrozpaczona matka pogrąża się w rozpaczy i złości, co odbija się na świecie dookoła niej. Podobieństwa między widać już na pierwszy rzut oka. Róża jak Persefona została porwana przez tajemniczego mężczyznę, który zdaje się mieć władzę nad tajemniczą krainą. Nawiązania do mitu widać także w szczegółach, są one subtelne i nieoczywiste, jak ogród braci O’Sullivan, zamierający podczas nieobecności dziewczyny, rzeka dzieląca dwa światy czy czarna klacz, która według innej historii mitycznej może być ucieleśnieniem samej Demeter.
Książkę napisano bardzo prostym językiem, co świetnie rezonuje z jej tematyką i tworzy atmosferę tajemnicy i niepokoju. Świetnie uchwycony został małomiasteczkowy klimat i życie na amerykańskiej wsi, wśród ciągnących się aż po horyzont pól kukurydzy. Takie tło idealnie nadaje się do opowiedzenia historii z elementami realizmu magicznego, umożliwia też sięgnięcie do tradycji romantycznej – wieś jest bardziej podatna na nadnaturalne wpływy, prości ludzie widzą więcej.
Jednak mimo tego wyciągniętego z bajki świata mam z tą książką kilka problemów, które nie pozwalały mi w pełni napawać się treścią i jej magicznymi aspektami. Pierwszym z nich jest kreacja bohaterów, pełnych sprzeczności, a wręcz niedorzeczności. Róża zasługuje na oddzielny akapit, kochany przez ludność miasteczka Sean jest dobry dla wszystkich oprócz brata, którego traktuje jak przeszkodę, a jego dziewczynę obrzuca błotem, ponieważ krąży o niej wiele plotek. Priscilla ma zjawiskowe ciało, ale brzydką twarz i absolutnie nie liczy się to, co ma w głowie, bo i tak nikt jej nie pokocha – nawet jej własna matka martwiła się o przyszłość swojej „mało atrakcyjnej” córki. Finna za to wszyscy uważają za dziwaka, a jest najbardziej spójnym i racjonalnym bohaterem powieści.
Poświęćmy trochę więcej uwagi Róży, i tego jak przedstawiono nie tylko Polaków, ale i główną postać kobiecą. Większość z was pewnie nie czytała jeszcze książki Ruby, więc pozwólcie mi, że w skrócie przybliżę historię dziewczyny. Róża pochodzi z małej polskiej miejscowości, która nawet nie ma nazwy – po co się kłopotać, skoro jest taka mała i nic nieznacząca. Teraz na chwilę wyobraźcie sobie, że jesteście z Ameryki Północnej i zastanówcie się, co możecie wiedzieć o Polakach – taka właśnie jest główna damska bohaterka. Po pierwsze jest dziewczyną ze wsi, nie lubi nosić butów, kiedy wychodzi na zewnątrz, uwielbia gotować i jeść wszystkie typowo polskie potrawy, nie dba o swoją wagę, kocha zajmować się ogródkiem i zwierzętami. Aha, no i jest zjawiskowo piękna, dobroduszna i zbyt łatwowierna, przez co kocha ją wielu mężczyzn, a jeszcze więcej chce ją wykorzystać. Przez całe swoje nastoletnie życie nie miała szczęścia do chłopaków, każdy z nich chciał ją sprowadzić do roli kury domowej. Dziewczyna nie dała się i kontynuowała edukację na studiach botanicznych, aż w końcu nadarzyła się okazja wyjazdu na trzy miesiące do USA.
Róża leci na drugi koniec świata, nie umiejąc odmieniać poprawnie angielskich czasowników, przez co lepi niegramatyczne zdania. Wydawać by się mogło, że studentka powinna opanować podstawy języka, jednak po spędzeniu tych trzech miesięcy w Chicago ona dalej nie potrafi prawidłowo sformułować najprostszego zdania, co jest według mnie po prostu śmieszne, a już na pewno mało realistyczne. Kiedy w końcu trafia do domu O’Sullivanów, gotuje polskie potrawy, sprząta i uprawia ogródek, czyli zajmuje dokładnie taką pozycję, jakiej wcześniej starała się uniknąć.
Dla kontrastu: Ruby nie oszczędziła i mężczyzn. Każdy z panów spotkanych przez zjawiskową Różę miał wobec niej niecne zamiary, nawet profesor uniwersytetu w Chicago. Tak samo jest w przypadku Priscilli – jeżeli ktoś zacznie się z nią umawiać, miasteczkowi z góry zakładają, że musi ją wykorzystywać, bo kto byłby w stanie pokochać brzydulę.
Tak bardzo chciałabym polubić Bone Gap, ale po prostu nie mogę. Nawiązania do mitologii i elementy realizmu magicznego są świetne, co innego bohaterowie. Powieść uderza w zbyt wiele czułych punktów i pokazuje bardzo krzywdzący i nieprawdziwy obraz nie tylko kobiety, ale i społeczeństwa. Autorka przedstawia bohaterkę z Polski, kraju, o którym nic nie wie i najwidoczniej nic wiedzieć nie chcę, skoro postanowiła iść na skróty i posługiwać się stereotypami. Dlatego książka, choć przyzwoicie wymyślona i napisana, dostaje ode mnie ogromne NIE za tragiczną kreację bohaterów i powtarzanie schematów. Przeczytać nie zaszkodzi, chociaż nie spodziewajcie się zniewalającej lektury.
Wcześniej byłam zaintrygowana tym tytułem jednak recenzja przekonała mnie, że sięgnę po niego jedynie przy okazji…