Monopoly
Monopoly to gra kultowa, acz dla mnie wyjątkowa z innego względu. Przypomina mi dzieciństwo i masę emocji związanych z zabawą w deweloperkę.
Fenomenem tej gry jest to, że ilekroć w nią gram, nigdy się nie nudzę. Tak było również w dzieciństwie. Chyba nie jestem wyjątkiem, bo ta gra (opatentowana w latach 30.!) wciąż podbija serca coraz to nowych graczy. Dreszcz ekscytacji związany z odkrywaniem, co znajduje się na wewnętrznej stronie karty SZANSA, a co na analogicznej stronie KASY SPOŁECZNEJ, gdy zobowiązana byłam do podniesienia jednej z nich po uprzednim nastąpieniu na określone pole, był stale obecny w moim sercu. Podobnie miała moja rodzicielka.
Mama i jej nietuzinkowy styl gry w Monopoly jednocześnie mnie irytował i bawił. Dla przykładu fascynowało mnie to, jak często kupowała ona posesję, które nie pasowały do tych obecnych w jej zestawie kart, a jak często pomijała te idealne z punktu widzenia strategicznego. Wiecie, miała dwie dwie żółte kartki (Krakowskie Przedmieście, Ulicę Świętokrzyską) i gdy stanęła na Nowym Świecie – nagle rezygnowała z jego zakupu. Dziś rozumiem, że moja kochana rodzicielka robiła to, bo chciała dać mi fory. Mogłabym wymieniać takich sytuacji bez liku. Co poza nimi kojarzy mi się z wspólnym graniem w Monopoly z mamą? Jej ulubiony pionek – statek! Nie wiedzieć czemu, moja mama zawsze chciała grać tym srebrnym środkiem transportu. Okej, od czasu do czasu wybierała pieska. Podsumowując, wspominam nasze rozgrywki bardzo miło, ale czasem miałam ochotę krzyknąć MAMO! Nie jestem taką lamą! Wykup sobie dany kolor i zacznij budować domki, a nawet hotele! Nieraz tak właśnie krzyczałam. Na szczęście działało 🙂 – Marzena Siarkiewicz