Po świetnym pierwszym tomie przygód Olivera Queena miałem dość duży apetyt na kolejne. Niestety przyszło mi na nie trochę poczekać. Jednak cierpliwość popłaca i wreszcie miałem możliwość ucieszyć oczy następną częścią losów Zielonej Strzały. Wyspa Blizn okazała się strzałem w dziesiątkę. Komiks zrobił na mnie ogromne wrażenie, ale o tym dowiecie się z niniejszej recenzji. Zapraszam.
Green Canary, czyli zielono-czarni
Fabuła tej części skupia się na rodzącym się powoli związku Queena i Dinah (Black Canary) oraz ich próbach wydostania się z tajemniczej wyspy, na którą trafili w pierwszym epizodzie. W tle rzecz jasna mamy retrospekcje zarówno Olivera, jak i jego przyrodniej siostry, Emiko, próbującej uwolnić matkę spod wpływów Yakuzy. Dorzucić też do tego należy postać Diggle’a i jego porwanie przez niedźwiedzie, podróż podmorską koleją oraz szczyt przedstawicieli różnych państw świata. Jednym słowem, jest dobrze. Nagromadzenie akcji i emocji wciąga. Duet Green Canary zanotował naprawdę świetny powrót na karty DC Comics. Historia z tej części to właśnie taka, na jaką ta wybuchowa para czekała od bardzo dawna.
Strzał w dziesiątkę, czyli uczta dla oczu
Na pozytywne odczucia wynikające z lektury nakłada się jeszcze kilka czynników. Najważniejszym jest fenomenalna grafika. Utrzymana w lekko mangowym stylu (postaci są troszkę kanciaste), nadaje całej opowieści nieśmiertelnego sznytu. Cieszy oczy i naprawdę dobrze oddaje meandry fabuły. Kolejnym czynnikiem są fenomenalne dialogi. Mnie najbardziej zapadła w pamięć scena, podczas której Black Canary staje przed Oliverem w promieniach zachodzącego słońca. Moment nieziemski, a dialog tam przeprowadzony urzekający. No i na sam koniec należy wspomnieć o postaciach. Gdyż nie ma tutaj słabych bohaterów. Nawet antagoniści posiadają to coś co nie pozwala zapomnieć o ich kreacjach.
Podsumowując, Wyspa Blizn to naprawdę świetna kontynuacja przygód Ollie’ego. W żadnym calu nie ustępuje pierwszemu tomowi, a wręcz czasami go przebija. Polecam.