O czym marzy świeczka? Szczególnie taka, która całe swoje woskowe życie spędziła w okrętowej kajucie, patrząc przez bulaj w mroki nocy?
Oczywiście o tym, by móc płonąć jak najjaśniejszym blaskiem i rozświetlać ciemności tak, jak robi to latarnia morska migocąca w oddali. Zdeterminowany lichtarzyk postanawia wyruszyć w podróż, aby poznać swój wzór, a także… samego siebie.
Światło, nosisz je w sobie
Twórcy produkcji indie chyba nigdy nie przestaną nas zaskakiwać oryginalnymi pomysłami, które przy pomocy odrobiny innowacji potrafią zamieszać w antycznym (w chronologii gier wideo) gatunku platformówek. Wciąż poszukując nowych rozwiązań, zawsze są w stanie znaleźć jakiś interesujący temat bądź niebanalną mechanikę wyróżniającą ich dzieło na tle innych tytułów.
W przypadku Candlemana mamy do czynienia z oboma tymi elementami. Z jednej strony sympatyczny bohater oraz prosta, ale intrygująca fabuła rodem z baśni. Z drugiej – przynajmniej kilka rozwiązań, które urozmaicają rozgrywkę, nie czyniąc jej zarazem przesadnie skomplikowaną.
Light a candle for where we’re going
Zacznijmy od warstwy scenariuszowej. Protagonistą gry jest tytułowa świeczka osadzona w metalowym świeczniku z nóżkami. Nasz bohater wie, że jest inny od swoich parafinowych pobratymców, a odpowiedzi na pytanie o sens swojego istnienia poszukuje w oddalonym świetle na morzu. To właśnie ono staje się celem jego – i naszej – podróży. Wyruszamy więc ze spowitej półmrokiem kajuty, przemierzając zakamarki na wpół zatopionego okrętu, by z czasem opuścić go i udać się w dalszą drogę przez mokradła i łąki, aż do kamiennych korytarzy latarni morskiej.
Kluczową umiejętnością, którą wykorzystuje podczas swojej przygody bohater, jest możliwość samoistnego zaświecenia się oraz zapalania znajdujących się w różnych miejscach świeczek. Pozwala to między innymi na oświetlenie niknącej w ciemności drogi oraz na interakcje z rozmaitymi elementami otoczenia, o których dokładniej nie będę jednak pisał, pozostawiając przyjemność ich poznawania graczom. Ze zdolności tej należy jednak korzystać rozważnie, ponieważ płonąc, nasza świeczka topi się. Jeśli przez nieuwagę pozwolimy jej rozpłynąć się zupełnie, będziemy musieli powtarzać etap od początku.
Light my fire
Chociaż rozgrywka jest dość prosta, to twórcy bardzo dobrze wykorzystali wyjściową ideę. Ich kreatywność przejawia się przede wszystkim w mnogości efektów, które w różnych stadiach podróży możemy wywołać płomieniem świeczki. Dzięki temu Candleman pełen jest mniej lub bardziej skomplikowanych zagadek logiczno-zręcznościowych, wymagających uważnej obserwacji i łączenia faktów, a także – dość często – precyzji. Dokładność jest również konieczna podczas poruszania się, dlatego w moim odczuciu, by cieszyć się rozgrywką, niezbędny jest pad. Zbyt wiele tu przemykania na ukos pośród dziur i nierówności lub balansowania na wąskich rurach i gałęziach, by móc bez frustracji i zbędnego stresu używać do grania klawiatury.
Ogromną zaletę Candlemana stanowi jego warstwa estetyczna. Plansze, choć proste, zaprojektowane są bardzo schludnie, a niektóre etapy aż proszą się o wykonanie zrzutu ekranu i ustawienie go jako tło pulpitu. Ukryte w cieniu lokacje, które nagle rozbłyskują feerią neonowych barw robią iście magiczne wrażenie, wzmacniane przez oniryczną ścieżkę dźwiękową.
Each small candle lights a corner of the dark
Przygody dzielnego lichtarzyka to sympatyczna produkcja niezależna, udowadniająca że producentom indyków jeszcze długo nie wyczerpią się pomysły. Autorzy Candlemana całkiem prostą platformówkę wypełnili ciekawymi łamigłówkami, dodali do nich intrygującą historię i oprawili niesamowitą estetyką, tworząc w efekcie surrealistyczną komputerową baśń.