Kilka dobrych lat temu, zdrowa na ciele i umyśle, postanowiłam zapoznać się z nowym serialem fantastycznym MTV. Spodziewałam się najgorszego – braku fabuły, okropnego wątku miłosnego, kiczu, i to nie takiego, który można nazwać sztuką, oraz beznadziejnych bohaterów. I muszę przyznać, że zostałam zaskoczona, pozytywnie zaskoczona. Teen Wolf, bo to właśnie ta produkcja miała być moją pomyłką życia, okazał się całkiem dobry. Oczywiście można mu wiele zarzucić, z sezonu na sezon coraz więcej, ale serial znalazł się na liście moich guilty pleasures.
Mijają kolejne lata, nagle świat obiega informacja, że MTV przymierza się do ekranizacji bardzo znanej i cenionej w świecie fantastów serii autorstwa amerykańskiego pisarza, Terry’ego Brooksa, pod tytułem Shannara. High fantasy w wykonaniu stacji muzycznej? Przecież to nie może się udać, prawda? Zwłaszcza że w swoich książkach Brooks bardzo mocno nawiązuje do J.R.R. Tolkiena. A to już wyższa szkoła jazdy. I jak takie MTV chce pokazać świat pełen elfów, druidów, demonów i magii?
Niedowierzanie, strach, a później rozpacz. I nie, to nie są fazy po zakończeniu związku, tylko przyswojenia sobie informacji o tym, że stacja muzyczna sprofanuje jedną z najlepszych serii high fantasy. Ale gdzieś między tymi pełnymi czarnych wizji myślami i tak pojawiła się jedna: trzeba będzie to zobaczyć.
Wybiła godzina zero – nadszedł czas premiery pierwszego odcinka The Shannara Chronicles (czy jak kto woli, Kronik Shannary). I okazało się, że nie rwałam sobie włosów z głowy, nie płakałam, nie krzyczałam ani nie zamknęłam się w ciemnym pokoju. I jakkolwiek dziwnie to brzmi, MTV stanęło na wysokości zadania. Oczywiście zawsze może być lepiej, o czym za chwilę, jednak pierwsze wrażenie sprawiło, że zapragnęłam obejrzeć cały sezon.
A o co w nim chodzi? Fabuła nie jest zbyt skomplikowana, w końcu to produkcja skierowana głównie do młodzieży, więc nie wymagajmy od niej zbyt dużo. Zacznijmy od tego, że pierwszy sezon to adaptacja drugiego tomu trylogii Miecz Shannary – Kamieni elfów Shannary. Mamy trójkę głównych bohaterów, o których więcej poczytacie później: Amberle, Wila, Eretrię. Trzy odmienne charaktery, trzy zupełnie inne rasy, co w takim razie sprawiło, że ich ścieżki się ze sobą zetknęły?
Światu grozi kolejna zagłada, kolejna, gdyż wiele lat temu już jedna miała miejsce, większość ludzi wyginęła, a wielkie miasta zostały zrównane z ziemią. Starożytne drzewo chroniące elfy przed wszelkim złem, Ellcrys, zaczyna umierać. Jego liście opadają i zamieniają się w proszek. Kiedy spadnie ostatni, powstaną siły zła, z którymi żadne dobro nie będzie w stanie wygrać. Jedynym ratunkiem okazuje się zasianie nowego Wielkiego Drzewa, ale najpierw trzeba odnaleźć magiczne nasiono. Zadanie wcale nie jest proste, zwłaszcza że słudzy Dagda Mora, głównego antagonisty serialu, zrobią wszystko, by wyprawa się nie powiodła.
Sam Terry Brooks nigdy nie ukrywał, że inspiracją do powstania jego serii była trylogia Tolkiena – Władca Pierścieni. I rzeczywiście, w serialu także widać fascynację tym angielskim pisarzem oraz ekranizacjami jego dzieł. I nie chodzi tylko o fakt, że w produkcji występują elfy.
Po pierwsze Kronik Shannary są kręcone w… Nowej Zelandii. A chyba nie muszę przypominać, gdzie odbywały się zdjęcia do filmów Petera Jacksona, prawda? Do tego główny zły wygląda jak jacksonowskie orki, mamy motyw podróży, drużynę, która musi wypełnić zadanie, sam wygląd elfie krainy przywodzi na myśl tę z Władcy Pierścieni. No i jest przecież jeszcze John Rhys-Davies. W produkcjach Jacksona wcielił się on w postać Gilmiego, walecznego krasnoluda, który lubił przekomarzać się z Legolasem. W Kronikach Shannary awansował na samego króla elfów. I wprawdzie nie jest głównym bohaterem serialu, ale pojawia się w wielu scenach. Krasnolud, który stał się elfem? Cóż, o tym można opowiedzieć niejeden żart.
Jeżeli chodzi o podobieństwa pomiędzy produkcją MTV a tą Petera, te podane przeze mnie wyżej to tylko wierzchołek góry lodowej, one rzucają się najbardziej w oczy. Zapewne gdybym miała wymienić wszystkie punkty wspólne obu obrazów, zajęłoby mi to sporo miejsca – to temat na osobny artykuł.
Wróćmy więc do Kronik Shannary. Nowa Zelandia to idealne miejsce na osadzenie akcji filmu, zwłaszcza tak baśniowego i magicznego, jak omawiana przeze mnie produkcja. W produkcji przenikają się ze sobą dwa światy – magiczny oraz rzeczywisty. Obok elfów i innych baśniowych ras pojawiają się również ludzie, którzy nie mają żadnych nadprzyrodzonych mocy, ich jedynym skillsem jest umiejętność przetrwania. A radzą sobie z tym różnie – przeważnie grabiąc, mordując i sprzedając przedstawicieli innych ras, elfy są w cenie, a zwłaszcza ich uszy.
W pierwszym sezonie serialu poznajemy dwór elfów, gdzie dorasta jedna z protagonistek. Oczywiście przedstawiciele tego gatunku są piękni, ciekawe, ile czasu twórcy produkcji spędzili na kompletowaniu odpowiedniej obsady, majestatyczni i silni. Mamy elfy władające, wojujące i opiekujące się innymi. Poznajemy ich kulturę, wartości i wierzenia, zwłaszcza te dotyczące Ellcrys. Pod koniec sezonu mamy nawet do czynienia z małą rebelią, widać więc, że nawet ta rasa nie jest do końca pozbawiona wad.
Skoro już o elfach mowa, twórcy bardzo dobrze oddali ich cudowność. Całe królestwo jawi się jako raj wyśniony – spokojna przystań, gdzie panują ład i porządek. Oczywiście tę sielankę zakłóca choroba Magicznego Drzewa, ale nawet wtedy widać, jak ten elfi świat różni się od tego, co jest poza nim.
Ta zabawa w pokazywanie piękna i brzydoty w serialu jest bardzo ważna. Mamy stronę dobra, którą reprezentują choćby elfy, zła, gdzie pojawiają się demony, oraz coś pomiędzy tymi dwiema skrajnościami – terytoria ludzi. Jak już wspominałam, homo sapiens robi wszystko, by przetrwać w tym świecie, nie mają żadnej magii, więc muszą sobie radzić jakoś inaczej.
Jeden odcinek serialu przedstawia nam świat ludzi, swego rodzaju Utopię, gdzie nic się nie dzieje, przedstawiciele tego gatunku są szczęśliwi i mają nawet elektryczność. Oczywiście w końcu okazuje się, że nie wszystko złoto, co się świeci, i ta idylla została drogo kupiona.
Wizualnie, jak na produkcję telewizyjną, Kroniki Shannary okazują się prawdziwą ucztą dla oka. Jest baśniowo, ale i mrocznie, pięknie, ale strasznie zarazem. Ta nowozelandzka zieleń przyciąga i hipnotyzuje, aż chce się przenieść do miejsc, które pojawiają się w serialu. No dobrze, nie do wszystkich, bo posępne jaskinie i wyjałowione ziemie należy omijać szerokim łukiem.
Nie można zapomnieć o jeszcze jednym aspekcie, gdy mowa o warstwie wizualnej przedsięwzięcia – o strojach. Rzadko jaki serial tak bardzo skupia się na tym, jak wyglądają jego bohaterowie. Te piękne okrycia, misternie zdobione, do tego nietuzinkowa biżuteria. Zwłaszcza u elfów szaty mienią się kolorami i są dopracowane w najdrobniejszym szczególe. Coś pięknego.
A bohaterowie? Protagonistami Kronik Shannary są wymienieni wcześniej Amberle, Wil, Eretria, czyli elf, półelf oraz człowiek. I o ile pierwsza z postaci, księżniczka elfów, jest dość nijaka, taka idealna, że aż boli, oczywiście można to zwalić na karb jej pochodzenia i rasy, aczkolwiek kiedy porównamy jej zachowanie i sposób postępowania, a nawet wewnętrzną przemianę, z tym, co przechodzi jej wujek – Ander, to wytłumaczenie przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Poppy Drayton nie jest złą aktorką, zapewne tak kazali jej wykreować swoją postać. Niestety Amberle nie wyróżnia się jakoś specjalnie, po prostu ma misję do wykonania.
O wiele lepiej wypadli Austin Butler, serialowy Wil, oraz Ivana Baquero, czyli jedyny człowiek w drużynie. Zwłaszcza rola tej ostatniej zasługuje na wyróżnienie. Nie tylko przechodzi największy progres z trójki młodych protagonistów, ale także nie jest jednowymiarowa, czego nie można napisać o Amberle. Oczywiście każda z tych dwóch bohaterek ma inny charakterek, dorastała w odmiennym otoczeniu. Jednak tylko Eretria zmienia się, ewoluuje.
A Wil? Jedyny rodzynek w ekipie ma potencjał. W pierwszym sezonie jest rozdarty pomiędzy uczuciem do dwóch koleżanek, o czym ponarzekam poniżej, do tego dowiaduje się prawdy o swoim ojcu i tego, że sam włada jakąś mocą. Oczywiście najpierw musi ją w sobie znaleźć, pomagają mu w tym magiczne kamienie, stąd tytuł serialu, oraz pewien wszechpotężny driud. A kto wcielił się w postać maga? Znany z Arrow, Spartacusa oraz Hobbita Manu Bennett.
Czas na narzekanie marudnej ciotki. Rozumiem, że Kroniki Shannary to serial młodzieżowy, stąd ważność wątku miłosnego. A że większość książek młodzieżowych skupia się na trójkątach miłosnych, tak i ta produkcja wprowadza zakochane trio. Niestety cały ten motyw jest nie tylko naiwny, ale sam widz czuje niezdecydowanie bohaterów. Jeżeli chodzi o wątek miłosny – jest sztampowo, nic nie trzyma się kupy, nie widać żadnego braterstwa dusz i po prostu cały ten romans psuje serial. Może w drugim sezonie twórcy dopracują ten aspekt…
Kroniki Shannary to dobra rozrywka. Efekty specjalne, ciekawi bohaterowie, choć nie wszyscy, wciągająca akcja i kilka ciekawych rozwiązań fabularnych. Widać, że twórcy chcieli dać nam coś, czemu warto poświęcić swój czas. Ale jest jedno „ale” – trzeba wziąć na uwagę target produkcji. Stary wyjadacz chleba w postaci miłośnika prawdziwego high fantasy z krwi i kości na pewno poczuje spory niedosyt. Jednak nie warto patrzeć na ten serial jak na coś ambitnego, tylko czystą rozrywkę. Wtedy obraz spełni swoją funkcję.