Michał: Trafne podsumowanie, Krzysiek! Ale skoro mówimy już o zaletach i wadach, to należałoby poruszyć inną fundamentalną kwestię. Mianowicie, czy Waszym zdaniem książki, a przy okazji filmy, zestarzały się, czy może są uniwersalne i nadal mają w sobie coś, co sprawia, że chce się do nich wciąż wracać?
Eliza: Niedawno wróciłam do serii i przypomniałam sobie wszystkie części – nie uważam, żeby cokolwiek się w nich zestarzało. Każdą część przeczytałam w życiu kilkakrotnie i chociaż nic mnie już nie zaskakuje, to ciągle czyta się świetnie. Są na tyle uniwersalne, że chyba każdy może w nich odnaleźć część własnego, realnego świata. Chociaż w tym przypadku filmy są dla mnie kontrowersyjne. Mimo że lubię je z sentymentalnych powodów, niesamowicie irytowała mnie każda rozbieżność między fabułą książki i fabułą filmu. A, jak sami wiecie, było ich sporo! Czasem zmieniały dla mnie sens, więc dzisiaj kompletnie nie potrafię się do nich odnosić. Bo w końcu technicznie i aktorsko wszystko się zgadza…
Mateusz: Jakiś czas temu widziałem ponownie wszystkie filmy wraz z dodatkami, dlatego chciałbym bardziej odnieść się w tym przypadku do ekranizacji Harry’ego. To przede wszystkim bardzo nierówna seria, gdyż do Czary Ognia wszystkie filmy wyróżniały się artystyczną koncepcją reżysera, czego dobitnymi przykładami są Kamień Filozoficzny (familijny styl obrazów Chrisa Columbusa) oraz Więzień Azkabanu (klimat horroru, charakterystyczny dla produkcji Alfonso Cuaróna). Kolejne ekranizacje są natomiast dziełem sprawnego rzemieślnika, który nakręcił całkiem solidne filmy, jednak zabrakło mu elementu wizjonerstwa. Niemniej, to całkiem przyzwoite kino, do którego wracamy z żoną przynajmniej dwa razy w roku.
Nie zgadzam się z Elizą, że aktorsko wszystko się zgadza. Obserwujemy fantastyczne kreacje świetnych i uznanych brytyjskich aktorów, jednak młodzież wypada na ich tle zbyt blado. W sumie nie przypadkowo żaden z młodych aktorów nie zrobił po filmie jeszcze zawrotnej kariery (pojedyncze wyskoki Radcliffe’a czy Watson są raczej następstwem ich popularności niż talentu). Odtwórca roli Harry’ego w momencie, w którym stracił swój dziecięcy urok, jest równie drewniany, co jego różdżka. Grint stanowi raczej element komediowy, a przed Watson jest jeszcze sporo warsztatowej pracy.
Krzysztof: Jeśli idzie o książki to zgadzam się, że raczej niewiele się w nich zestarzało. W końcu od ich wydania nie minęło aż tak wiele lat – cóż nam od tego czasu przybyło? Media społecznościowe? Drony? Na szczęście to wszystko i tak nie działa w Hogwarcie, więc sam setting pozostaje odporny na takie formy dezaktualizacji.
Natomiast sedno samej opowieści to dość klasyczna walka dobra ze złem, okraszona pochwałą przyjaźni, miłości, zaufania i altruizmu oraz potępieniem chciwości, okrucieństwa i megalomanii… To wszystko już było, ale pozostaje aktualne, bo ludzkość stale próbuje to wszystko pojąć i uporządkować i pewnie nigdy nie przestanie.
Z kolei filmy… cóż. Mateusz ma z pewnością rację wytykając młodym aktorom braki warsztatowe, ale ja jestem w stanie je wybaczyć. Jestem raczej zwolennikiem wykorzystywania w takich uniwersach aktorów, którzy nie są bardzo znani i nie kojarzą nam się z niczym innym, co utrudniałoby zaakceptowanie ich w tej roli. Zresztą podobnie jak Eliza mam w sobie co nieco z książkowego purysty, więc bardziej cieszyły mnie pierwsze ekranizacje, które trzymały się zarówno oryginalnej fabuły, jak i charakteryzacji bohaterów (tak, do tej pory boleję nad Harrym, który wcale nie miał zielonych oczu po matce).
Mateusz: Krzyśku, proponuję obejrzeć materiały dodatkowe z planu, gdzie możemy zobaczyć wierniejszą wizualnie wersję Harry’ego i Hermiony. Twórcy wyjaśnili w nich, że w przypadku Daniela i Emmy należało zrezygnować z zielonych oczu lub charakterystycznych zębów Hermiony (nie pamiętam już dokładnie), ponieważ nie pasowały ostatecznie do tych aktorów. Co ciekawe, część tych scen nawet została nagrana, lecz w trakcie prac montażowych postanowiono jednak zmienić wygląd głównych bohaterów.
Michał: Ciekawe rzeczy mówisz, Mateuszu (zaintrygowała mnie szczególnie ta wzmianka o Emmie)… Niemniej, moja opinia najbardziej pokrywa się chyba ze zdaniem Elizy. Jeśli chodzi o książki, to rzeczywiście uważam, że są ponadczasowe, bo zawierają mnóstwo uniwersalnych treści (do czego zresztą przejdziemy za chwilę), które wciąż pozostają aktualne, nie mówiąc już o najzwyklejszych w świecie wartościach, które propagują.
Na filmy z kolei trzeba spojrzeć z dystansu – osobiście uważam, że o ile nie są to super wierne ekranizacje, o tyle, obiektywnie rzecz biorąc, są to solidne filmy same w sobie. Ich największym plusem jest bez wątpienia klimat – w każdej części czuć atmosferę czarodziejskiego świata, a z czasem również i mrok, gęstniejący wokół całej historii w późniejszych obrazach. Ponadto doskonale odzwierciedlają ogólną koncepcję świata przedstawionego, dzięki czemu widz, który dopiero poznaje świat Harry’ego Pottera, nie będzie miał żadnego problemu ze zrozumieniem jego prawideł, a czytelnik, który już zna go z książek, śmiało może stwierdzić, że to, co widzi na ekranie, pokrywa się z opisami znajdującymi się w pierwowzorze. Kolejną zaletą filmów jest ogólne przedstawienie postaci, szczególnie trzech najważniejszych, czyli Harry’ego, Rona i Hermiony, gdyż ich charakter, sposób działania i motywacje są bardzo zbliżone do tych z powieści. To wrażenie potęguje wspomniany przez Krzyśka dobór aktorów, którzy są na tyle charakterystyczni, że już teraz przez rzesze widzów są kojarzeni wyłącznie z granymi przez siebie bohaterami i dotyczy to w zasadzie całej obsady. Działa to także w drugą stronę – postacie z Harry’ego Pottera łączone są z aktorami z filmów, co dowodzi, że pomagają one w pełni wyobrazić sobie stworzony przez J. K. Rowling świat. Jakby tego było mało, wszystko okraszone jest kultowym wręcz głównym motywem muzycznym autorstwa Johna Williamsa, nieodłącznie przywodzącym na myśl wszystko, co jest związane z Harrym – niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto w dzieciństwie nie zanucił go sobie choć parę razy!
Jako ekranizacje filmy pozostawiają jednak wiele do życzenia. Największym mankamentem są znaczne odstępstwa od fabuły oryginału. W szczególności boli mnie okrojenie filmów z wielu wątków pobocznych – na tym polu najbardziej wyróżnia się Czara Ognia, gdzie poza samym wątkiem głównym wycięto właściwie wszelkie smaczki, łącznie z szerszym tłem historii rodziny Crouchów i swoistym cameo Zgredka. O ile to jestem jeszcze w stanie przeboleć, o tyle nie mogę ścierpieć znacznych zmian w samej fabule i z tego powodu to Książę Półkrwi, w którym dokonano najwięcej takich zmian, jest według mnie najgorszą ekranizacją. Z wielu ciekawych wspomnień związanych z Voldemortem, które znacznie pogłębiały jego postać, pozostawiono dwa, które były niezbędne do tego, by fabuła mogła ruszyć do przodu… Po dziś dzień nie mogę tego wybaczyć twórcom. Tak samo, jak nie mogę wybaczyć wypaczenia kilku postaci, z Dumbledore’em na czele – mentor Harry’ego na przestrzeni całej serii wydaje się dość niespójny, a na dodatek jego osobowość w dużym stopniu różni się od książkowego odpowiednika. Wreszcie, z powodu zmiany reżyserów przy każdym kolejnym sequelu, poszczególne odsłony mają nieco odmienny od pozostałych filmów ton i charakter, przez co seria stwarza wrażenie niejednolitej artystycznie.
Podsumowując, do książek stale chce się wracać, natomiast do filmów – niekoniecznie, choć mają swoje plusy.
Eliza: To prawda, że klimat w filmach jest wyjątkowy. I, jak pisał Michał, muzyka ma tu ogromne znaczenie. Pamiętam, że chociaż nie mogłam wybaczyć twórcom pominięcia świetnego wątku z Błyskawicą, po premierze Więźnia z Azkabanu zażyczyłam sobie pod choinkę płytę CD z muzyką z tego filmu. Ta doskonała muzyka, wraz ze znanym wszystkim motywem przewodnim, który je łączy, przyczynia się do ich ponadczasowości.
I zgodzę się z Krzysztofem, że niedociągnięcia młodych aktorów są wybaczalne: ich naiwna gra pasuje jakoś do postaci, które znamy z powieści. Według mnie bardzo dobrze zgrali się z obrazem bohaterów z książek, jaki miałam w głowie. A tego nie mogę powiedzieć o wszystkich aktorach, nawet tych doświadczonych. Na przykład, choć kreacja Alana Rickmana jest absolutnie mistrzowska, Snape z książek jest jakiś bardziej „żywy”, targany emocjami (głównie tymi złymi), wpada w furię, podczas gdy filmowy Snape jest kompletnie nieprzenikniony i zimny.
Dołącz do dyskusji