Wieść o powstawaniu filmu o Bumblebee wzbudziła we mnie skojarzenia z usilnym wyciskaniem kury, która niegdyś znosiła złote jaja. Ostatnio znosiła je raczej puste i marnej jakości. Czy zatem tortury kury przyniosły lepszy efekt w przypadku filmu Travisa Knighta?
Akcję Bumblebee osadzono w 1987 roku, w okolicach San Francisco. To właśnie tam tytułowy Autobot ląduje, aby przygotować podłoże pod nową bazę. Broniąc tego przyczółku traci jednak głos, a wkrótce postanawia ukryć się na złomowisku pod postacią starego, żółtego Volkswagena garbusa. Tam odnajduje go Charlie, nastolatka pragnąca niezależności i własnego samochodu.
Gdzie Michael Bay, a gdzie Travis Knight
Prequel Transformers już od pierwszych minut wyraźnie różni się od tworów Michaela Baya, który tutaj ograniczył się do roli producenta. Poprawiono design autobotów, dzięki czemu nareszcie nie są chaotycznymi plamami mechanicznych części, ale wyraźnymi postaciami, które możemy rozróżnić nawet podczas walki. Autoboty z filmów Baya były przygotowane z tak dużą precyzją i detalami, że przy spojrzeniu z większej odległości zamieniały się niewyraźną plamę, na której trudno było skupić wzrok. U Knighta nabrały wyrazistości i charakteru.
Girlpower!
Drugą istotną różnicą, jest postać kobieca. Charlie (w tej roli Hailee Steinsfield) nie tylko w niczym nie przypomina wyeksponowanej modelki, ale przede wszystkim posiada charakterek i wiarygodne umotywowanie. Do tego jej zainteresowanie mechaniką samochodową służy nie tylko temu, aby się seksownie wyginać otwierają klapę. Dzięki temu bohaterka Bumblebee staje się niesamowitym ładunkiem girlpowerowej inspiracji.
Nic więc dziwnego, że to właśnie Charlie i Bumblebee najbardziej wyróżniają się spośród wszystkich postaci. Na ich tle reszta wypada całkowicie nijako i właściwie nie spełnia żadnej większej funkcji poza byciem źródłem żartów oraz śmiesznych sytuacji czy spowodowania określonej sytuacji. Niewiele można powiedzieć o rodzinie Charlie, poza tym, że ma być źródłem ciągłego przypominania nam o tym, że dziewczyna odstaje od reszty. Podobnie jest też z głównymi przeciwnikami, którzy są po prostu źli i chcą za wszelką cenę zlokalizować i zgładzić żółtego autobota. Najgorzej zdecydowanie wypada Agent Burns. Chociaż jednocześnie przez wątpliwy talent aktorski Johna Ceny staje się idealną karykaturą złych generałów ze starych filmów, których jedynym zadaniem było bronić ojczyzny i groźnie wymachiwać ręką w stronę złego.
Jedziemy do kina
Bumblebee nadal jest akcyjniakową papką, jednak zdecydowanie lepiej strawną i na swój sposób bardziej wyrazistą. Chociaż momentami film zaczyna się nieco dłużyć, nadal jest źródłem świetnej rozrywki, na którą warto wybrać się do kina. Tytułowy bohater jest tak uroczy, jak tylko można się było tego spodziewać, a partnerująca mu Charlie, to genialny dowód na to, że kobiecie postaci mogą być ciekawe nawet bez głębokiego dekoltu i kusej spódniczki.
Może jest momentami zbyt rzewny, a chwilami za bardzo próbuje moralizować o dorastaniu i odnajdywaniu swojego miejsca w świecie – jednak te motywy mogą się spodobać młodszym widzom. Travis Knight wykonał naprawdę świetną robotę, a Bumblebee jest wart uwagi, szczególnie jeżeli szukacie pozycji, na którą możecie zabrać swoje pociechy.
Bumblebee można oglądać z kinach Cinema City w całej Polsce.