Mniejsza wersja Everdella
Moje małe Everdell jak sama nazwa wskazuje to uproszczona, szybsza wersja Everdella skierowana głównie do młodszych graczy i ich rodzin. Podobnie jak starszy brat, jest to worker placement, w którym umieszczamy naszych robotników na planszy, aby pozyskać pewne dobra. Po wykonaniu tej akcji zagrywamy kartę do swojego miasta, opłacając jej koszt w bursztynie, gałązkach i jagódkach. Na kartach są postaci lub miejsca, a do tego przynależą do jednego z pięciu gatunków. Każdy rodzaj oferuje inne profity. Może to być surowiec otrzymywany na początku każdej z czterech rund. Fioletowe generują punkty zwycięstwa za zgromadzone karty danego typu w mieście. Czerwone umożliwiają wyłożenia na nich swojego robotnika, aby otrzymać jakiś profit. Warto zwracać uwagę na rodzaje, bo poza zdobywaniem punktów zwycięstwa z kart, PZ można także pozyskać, przejmując żeton parady, a kto pierwszy zrealizuje cel, otrzyma więcej punktów (np. zgromadzić po jednej karcie każdego gatunku). Wygrywa oczywiście osoba, która będzie miała najwięcej punktów. Zasady są w miarę proste, a co najważniejsze – budowanie swojego miasta z kart jest przyjemne i satysfakcjonujące.
Wycięto to co najlepsze
Zdaje sobie sprawę, że musiano wyciąć sporo elementów w mechanice, aby uprościć grę. Jednak według mnie usunięto najciekawsze części. W Moim małym Everdell próżno szukać ciekawej synergii pomiędzy kartami. Zarówno darmowe budowanie, jak i ciekawe kombinacje pokroju „mąż + farma + żona” tutaj nie występują. Jeszcze gorzej sprawa wygląda z mechaniką worker placementu. W zasadzie mamy tylko trzy rodzaje pól, a więc miejsce dostępne dla nieograniczonej liczby robotników, oferujące jeden zasób. Do tego ciekawsza lokacja, gdzie pozyskujemy takie surowce, jakie pokazuje kostka (na planszy wyłożonych jest tyle kości, ilu jest graczy), pod którą umieścimy swoje zwierzątko. Zważywszy, że jest tam miejsce tylko na jednego pionka, to zawsze będzie to pierwszy wybór wszystkich graczy! Ostatnią opcją są czerwone karty, ale najpierw trzeba je wybudować. Według mnie Moje małe Everdell będzie świetne jako wprowadzenie do planszówek młodych graczy, ale po ograniu tego tytułu myślę, że wcale tak łatwo nie opanują podstawowej wersji. Gdyby nie przepiękne wykonanie, to wystarczyłoby zmienić nazwę i wtedy nawiązanie do Everdella widoczne byłoby jedynie w postaci czerwonych kart.
Smakowicie wyglądające jagódki
Moje małe Everdell podobnie jak pierwowzór zachwyca swoim wykonaniem. Na szczęście w tej wersji zrezygnowano z dużego i zupełnie niepotrzebnego drzewa. Zamiast tego są skrzynki na surowce, które łatwo się rozwarstwiają. Na szczęście to nie one zwracają uwagę, a przepięknie wykonanie surowce, które w nich umieścimy. Jagódki, patyki i bursztyny prezentują się równie cudownie, jak w pierwowzorze. Piękna jest także oprawa graficzna. Każda płótnowana karta zawiera unikalną ilustrację! Poza skrzynkami nie sposób się przyczepić tu do niczego. Wykonanie to pierwsza klasa, a po rozłożeniu gra świetnie prezentuje się na stole.
Plusem tej pozycji, jest także sprawny tryb solo, w którym można zmierzyć się z księciem Barwinkiem lub królewną Podbiałką. Są oni wyjątkowo prości w obsłudze, a przy tym niestety niezbyt wymagający. Na koniec warto dodać, że w grze znajdziemy mini dodatek zarówno do Mojego małego Everdell, jak i pierwowzoru.
Czy warto zwiedzić świat Everdella?
Moje małe Everdell to niezwykle pięknie wydana gra. Zachwyca zarówno szata graficzna, jak i wykonanie surowców. Na pewno zainteresuje i zachwyci najmłodszych graczy. Choć w tej pozycji niestety nie dostrzegam zbyt wiele z oryginalnego Everdella, to tworzenie własnego miasta przez zagrywanie rozmaitych kart daje sporo frajdy. Natomiast zabawa w kolekcjonowanie zestawów wprowadza do gry nutkę rywalizacji pomiędzy graczami. Niestety z powodu mechanicznej ubogości (brak walki pomiędzy graczami o ciekawe miejsca na robotników czy ciekawych połączeń między kartami), warto sobie Moje małe Everdell odpowiednio dawkować, aby za szybko się nie znudziło.