Dwa lata przyszło nam czekać na finał nordyckiej sagi, rozpoczętej przez Stoic Games w 2014. Czy jednak jechanie po raz trzeci na (pozornie) tej samej formule okazało się dobrym pomysłem? I czy, co najważniejsze, to zakończenie, na które czekaliśmy?
Inna szkoła sequela
Mówiąc o The Banner Saga 3, należy zacząć od najważniejszej kwestii. To nie jest samodzielna gra! O ile większość twórców, zarówno produkcji większych jak i mniejszych, stara się, by nowy gracz czuł się swobodnie zaczynając przygodę z serią od najnowszej odsłony, to w tym wypadku nie można popełnić gorszego błędu. Rzecz zaczyna się bezpośrednio po wydarzeniach z poprzednika, nie bez powodu od rozdziału już szesnastego. To po prostu ostatni kawałek jednego dzieła. Prawdopodobnie nie przyczyni się to do wysokiej sprzedaży, ale twórcy taką właśnie obrali strategię wydawniczą i nic z tym nie zrobimy. Dlatego nie znający serii, mimo krótkiego streszczenia zawartego na początku, powinni sięgnąć najpierw po dwie pierwsze części. Najlepiej również po mój wcześniejszy tekst, który jest właśnie im poświęcony, by poznać „z czym to się je”. Choć trzeba przyznać, że nowi gracze nie będą mieli już tej nieprzyjemności, jaką było czekanie na kolejny epizod.
Czy jest jeszcze nadzieja?
Zgodnie z tym do czego zdążyli przyzwyczaić nas scenarzyści, akcja The Banner Saga 3 toczy się dwutorowo, bezpośrednio po wydarzeniach z drugiej części. Varl Iver, wraz z Juno i Eyvindem wyruszył w drogę, by (spróbować) ostatecznie poradzić sobie z nadchodzącą zagładą. Tymczasem Rook lub Alette pozostaje w mieście Arberrang — ostatnim bastionie ludzkości, przepełnionym uchodźcami ze wszystkich stron świata. Nawet tu jednak wszyscy są świadomi, że czasu nie zostało zbyt wiele.
Oba wątki zostały naprawdę ciekawie rozwinięte. Z jednej strony otrzymujemy historię drogi. Bohaterowie ponownie odwiedzą niebezpieczne, acz ujmujące swym pięknem lokacje, zmagając się z dramatycznymi wyborami podczas ciężkiej wędrówki. Znacznie poszerzone zostaje tu lore gry. Gracz dowiaduje się o tajemnicach rządzących uniwersum, które pozwalają zupełnie inaczej spojrzeć także na kluczowe momenty z dwóch pierwszych odsłon.
Zupełnie inaczej ma się kwestia w stolicy. Tu zrezygnowano z motywu wędrówki, ponieważ wszyscy są właściwie uwięzieni w miejskich murach. Nie ma innej drogi, a ludzi przybywa coraz więcej. Naturalnie prowadzi to do coraz większych napięć między grupami, zamieszek i zakwestionowania zdolności władzy. Twórcom udało się uchwycić klimat miejsca przytłaczającego, w którym nawet pomimo nadciągającego końca i tak człowiek tracić życie będzie głównie w wyniku bezsensownych sporów. Gdzieś pośród tej zawieruchy radzić muszą sobie pozostali przy życiu protagoniści poprzednich rozdziałów. Bardzo dobrze zastosowano element niewiedzy. Wszyscy odcięci od świata, nie mają pojęcia na jakim etapie jest wyprawa i czy mają jakiekolwiek szanse na wykonanie zadania. Jedyne co im pozostaje to spróbować utrzymać jakiś porządek w mieście i przeżyć jeszcze jeden dzień, w nadziei, że upragniony ratunek w końcu nadejdzie.
Ponownie nie brak więc silnych emocji towarzyszących do samego finału. Ten natomiast przyznam, że lekko mnie zaskoczył. Przez całą serię The Banner Saga zdawała się stać raczej daleko od tradycyjnych motywów fantasy. Końcówka natomiast wydaje się korzystać z rozwiązań typowych wielkich, popularnych historii. Absolutnie nie mówię, że to źle, bo byłem pochłonięty i wstrząśnięty, ale czuć pewną zmianę stylu. Może to po prostu cecha zakończeń wielu trylogii.
Własne wybory czynią nas ludźmi
Rozrywka w cyklu zawsze głównie opierała się na poznawaniu historii, poprzez czytanie opisów i dialogów. Naturalny element stanowiło podejmowanie trudnych decyzji. W trójce ma to nieco ich charakter. Dotychczas największym problemem było stale kurczące się pożywienie. Należało odpowiedzialnie zarządzać punktami sławy (wymaganymi także do rozwoju postaci) i składem karawany, by utrzymać ją żywą i silną. Tym razem kwestia jedzenia została zepchnięta z mechaniki na dalszy plan. Najcenniejszym zasobem okazał się czas. Juno i Eyving mają go coraz mniej, nim świat upadnie. Potrzebne jest więc umiejętne rozpoznanie sytuacji i utrzymanie porządku, aby poprowadzić wyprawę jak najbezpieczniej, ale i najsprawniej jak się da. Świetnie pomyślano korelację ekspedycji, z sytuacją w Arberrang. Wszak to od stanu miasta w dużej mierze zależą szanse na ocalenie. Dlatego też, co jakiś czas dokonane wybory przeliczane są na czas pozostały drużynie do wykonania zadania. Zmusza to gracza do bardzo ostrożnego zastanowienia się nad przyszłymi konsekwencjami. Widmo porażki jest autentycznie i nigdy nie daje wytchnienia.
Twórcy naturalnie zadbali o (sugerowaną) opcję importu zapisu z The Banner Saga 2. Naturalnie więc nasuwają się pytania: Czy te wybory z poprzednich gier okazały się mieć tu większe znaczenie? Czy finał pozostawia faktycznie był kształtowany od dłuższego czasu, czy może doczekaliśmy się wpadki rodem z Mass Effect 3, gdzie na zakończenie miał wpływ tylko ostatni dialog? Cóż, nie można powiedzieć, że olano nasze dylematy. Decyzje rzutują ewidentnie, choćby na to, kto jest głównym bohaterem, czy na pojawiające się postaci i ich relacje. Ciężko nie oprzeć się jednak wrażeniu, że część obsady nie ma zbyt znacznej (a skrajnych przypadkach żadnej) roli i pojawia się raczej w charakterze nagrody dla gracza. Przeprowadził ich bezpiecznie, to może liczyć na pomoc w walce. Jeśli zaś chodzi o zakończenie, to nie ma tu zdecydowanie bezczelnego wybierz swój „finał”, ale i tak wpływ koniec mają przede wszystkim wybory z dwóch ostatnich godzin. Szczerze mówiąc, trzeba jednak ze świecą szukać gier, których koniec opierałby się na wszystkim co działo się przez około trzydzieści godzin zabawy. Zwłaszcza, gdy podzielono je na trzy części, z których możemy przenosić postęp do kolejnej odsłony. Innymi słowy nie jest źle, choć mogło być lepiej. Wydaje mi się, że czasy z w pełni zależnymi od nas historiami w grach, dopiero dla branży nadejdą.
Jeszcze raz to samo w równie pięknym stylu
Opisywanie mechaniki walki w The Banner Saga 3 mija się raczej z celem, gdyż praktycznie nie zmieniła się względem tego co już znamy. To wciąż stosunkowo wymagająca turówka. Warto tylko wspomnieć, iż doczekaliśmy się nowego typu bitwy. W części przypadków, po stosunkowo krótkim starciu, otrzymamy możliwość ucieczki i błyskawicznego, bezpiecznego zakończenia akcji. Zamiast tego, można zaryzykować. Przejście przez wszystkie, trzy fale da nie tylko więcej punktów sławy, ale i wysokopoziomowy przedmiot zwiększający szanse w dalszej części gry.
Na sprawdzone rozwiązania postawiono również w kwestii kierunku artystycznego i bardzo dobrze! Ręcznie tworzona, dwuwymiarowa animacja wciąż absolutnie zachwyca i zapewnia serii spójny wizerunek. Artyści przygotowali kolejną porcję zapierających dech w piersiach krajobrazów, tym razem eksplorując przede wszystkim motyw mrocznego, podziemnego świata. Co ciekawe, w końcu doczekaliśmy się większego niż poprzednio udziału cutscenek. Jasne, nadal są to kilku lub najwyżej kilkunastosekundowe wstawki, lecz jest trochę więcej i w kluczowych momentach odpowiednio ilustrują tekst pisany, na którym gra się opiera. Szkoda, że wciąż usłyszeć możemy tylko okazjonalne wtrącenia narratora. W dalszym ciągu cały tekst pozbawiony jest voice actingu.
Za to mówiąc o udźwiękowieniu nie można pominąć cudownej muzyki autorstwa Austina Wintory’ego. Artysta znów uderza w regionalne tony tworząc piękny soundtrack wkomponowany zawsze tam, gdzie jest potrzebny, czy to dopełniając krwawej bitwy, czy budując tajemnicę.
Czy weźmiesz na swe barki ich los?
Osobiście, z przyjemnością spędziłem te nieco ponad dziewięć godzin z The Banner Saga 3. Deweloperzy ze Stoic Games umiejętnie zamknęli wszystkie wątki, emocjonującej, dojrzałej i na swój sposób wspaniałej historii. Efektem tego powstała jedna z moich ulubionych growych trylogii ostatnich lat. Cieszy fakt, że ta sama formuła nie znudziła mnie przez trzy gry. Mam nadzieję jednak, że wraz z finałem debiutującego cyklu, studio postawiło kropkę nad i w tej kwestii. Liczę, że kolejny projekt zaskoczy nas zupełnie nowym, równie nietypowym pomysłem.