Komiksowe przygody Czarnej Pantery zaczęły się w 1966 roku, za sprawą Stana Lee oraz Jacka Kirby’ego i to dzięki nim bohater zadebiutował w Fantastic Four #52. Niestety, odziana w strój wielkiego, czarnego kota postać pojawiała się w kolejnych zeszytach jedynie gościnnie. Okazało się, że sytuacja społeczna i powstanie radykalnej Partii Czarnych Panter nie sprzyjają rozwojowi losów tego superbohatera.
Na ekranach kin T’Challa pojawił się po raz pierwszy w produkcji Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów. W zamachu na ONZ zginął jego ojciec, a gnany żądzą zemsty na sprawcy bohater został wciągnięty w wewnętrzny konflikt drużyny Avengers. Czarna Pantera jest osiemnastym filmem ze stajni MCU.
Umarł król! Niech żyje król!
Produkcję rozpoczyna animacja, łagodnie i treściwie wprowadzająca widza w świat i historię Wakandy – poznajemy opowieść o darze, który odpowiada za bogactwo tego kraju, o pięciu plemionach, zamieszkujących jego terytorium, i o tym, dlaczego tylko cztery z nich postanowiły poddać się woli pierwszej Czarnej Pantery. Okazuje się, że informacje pojawiające się w tym wstępie są niezwykle istotne w kontekście późniejszego rozwoju wypadków, warto poświęcić im zatem nieco uwagi. Tak samo jak scenie następującej po animacji – początkowo wydaje się, że nie ma ona znaczenia, jednak nic bardziej mylnego, z biegiem czasu wszystko nabiera coraz więcej sensu. Muszę jednak przyznać, że konsekwencje oglądanego wydarzenia są niezwykle łatwe do przewidzenia.
Właściwa fabuła filmu rozpoczyna się dokładnie tydzień po zamachu na siedzibę ONZ, który mogliśmy oglądać w Wojnie bohaterów. Wraz ze śmiercią ojca T’Challę czeka rytuał koronacji. Po jego przeżyciu zostanie nie tylko Czarną Panterą, ale też władcą kraju. Jako król stanie twarzą w twarz z problemami i dylematami, będzie musiał zdecydować, jakim monarchą pragnie się stać i które wartości są dla niego najważniejsze: własny kraj czy jednak dobro całej ludzkości? Waga tej odpowiedzialności przytłacza, zwłaszcza że jego rządy mogą zmienić oblicze świata – Wakanda nie jest bowiem zapadłą dziurą gdzieś w centrum Afryki, a wysoko rozwiniętym państwem z pokładami vibranium tak wielkimi, że bez trudu zaważyłyby na losach planety.
To nie jest kolejne origin story superbohatera
Jeśli czekacie na opowieść o tym, jak T’Challa staje się superbohaterem i uczy się panować nad swoimi zdolnościami, to produkcja ta mija się z waszymi oczekiwaniami – jak wspomniałam wcześniej: Czarna Pantera zaczyna się niedługo po Wojnie bohaterów. Twórcy zastosowali więc dokładnie ten sam motyw co w filmie Spider-Man: Homecoming, dzięki któremu oszczędzono nam oglądania kolejnego origin story herosa. Zamiast tego otrzymujemy jednak proces nauki czegoś zupełnie innego niż ratowanie świata – T’Challa musi nauczyć się być władcą. Młodemu monarsze ciążyć będą niechlubne sekrety rodzinne, do tej pory zamiatane pod dywan. Dostosowania się do nowej roli nie ułatwi mu też przeciwnik gotowy na wszystko, byle tylko zasiąść na tronie.
Killmonger wydaje się być jednym z tych czarnych charakterów, którzy w końcu posiadają jakiś charakter, na dodatek nie sprowadzający się wyłącznie do chęci przejęcia władzy i wywołania kolejnej wojny na skalę światową. Jego motywacja jest znacznie głębsza – znajdziemy w niej nie tylko gniew czy pragnienie zemsty, ale też poczucie niesprawiedliwości oraz chęć pomocy innym czarnoskórym w walce o równe prawa. Piętnem odcisnęły się na nim wydarzenia z dzieciństwa i opowieści ojca, który obiecywał zabrać go kiedyś do swojej ojczyzny, bez echa nie przeszło również szkolenie, które odebrał w amerykańskiej armii. Wszystko to sprawia, że momentami jesteśmy w stanie nawet zgodzić się z jego postulatami, jednak metody Killmongera budzą opór widza.
Niech rozpocznie się pojedynek!
Wakanda to państwo wysoko ceniące sobie tradycję i rytuały, sfera duchowa jest tutaj niezwykle ważna, jednak niektóre ze zwyczajów mogą się wydać nieco barbarzyńskie. Zwłaszcza w kontraście z wysoko rozwiniętą technologią, pozwalającą na hibernację, uleczenie kręgosłupa, stworzenie fenomenalnych zbroi i wielu innych rzeczy. Nikogo nie powinno dziwić, że koronacja polega na pozbawieniu T’Challi mocy Czarnej Pantery i postawieniu go przed koniecznością odbycia rytualnych pojedynków z wojownikami wystawionym przez podległe mu plemiona. Trzeba przyznać, że daje to niesamowite pole do popisu, jeśli chodzi o choreografię walk – jest widowiskowa i przykuwa uwagę. Tak samo jak wszystkie pościgi i strzelaniny.
Efekty specjalne, jak to w produkowanych taśmowo filmach Marvela bywa, momentami nie są tak idealne, jak można by oczekiwać, bywają też nieco zbyt nijakie niż chcielibyśmy oglądać. Nie oznacza to jednak, że te niedociągnięcia rażą i psują odbiór całości, zwłaszcza że po drugiej stronie barykady mamy ślicznie zrealizowane sceny (na pewno domyślicie się, o jakich mowa). Również animacje kostiumu T’Challi wykonane zostały pierwszorzędnie. Całość genialnie dopełnia muzyka, a trzeba przyznać, że w tym wypadku ścieżka dźwiękowa po prostu wyśmienicie wkomponowuje się w sceny i afrykański klimat produkcji.
To przyjmować tych uchodźców czy nie?
Pojawiło się wiele głosów krytykujących lub wręcz wyśmiewających problemy, z jakimi musi się zmierzyć władca Wakandy. Zwłaszcza że głównym z nich jest kwestia tego, czy podzielić się zasobami i posiadaną wiedzą z pozostałymi państwami, jednocześnie ryzykując, że rozwinięte technologie trafią w niepowołane ręce, czy może dalej ukrywać wszystko przed światem i udawać biedne państewko pasterzy? Osobiście byłabym daleka od odbierania tych scen przez pryzmat aktualnej sytuacji politycznej i problemów migracyjnych, a ich pojawienie się w filmie przypisała raczej temu, że tutaj to Wakanda znajduje się na uprzywilejowanej pozycji bogatego kraju, który musi zdecydować, jaki kierunek chce obrać.
Osiemnasta superbohaterska produkcja ze stajni MCU to dobre kino, które być może i jest efektem romansu politycznej poprawności z wyliczeniami finansowymi, zrealizowany został jednak niezwykle dobrze – struktura znana nam z podobnych filmów została zachowana, wszystko, od obsady, przez fabułę, po efekty specjalne, choreografię walk i ścieżkę dźwiękową, składa się na całkiem przyjemne kino akcji. Pamiętajcie jednak o tym, że prawdziwych fanów Marvela poznaje się po tym, że nie wychodzą z kina w chwili pojawienia się napisów, tak się bowiem składa, że czekają nas w ich trakcie aż dwie sceny!