Jednym z wyznaczników sukcesu komercyjnego większości blockbusterów jest sam fakt istnienia sequela, gdyż od dawna powszechną praktyką wytwórni filmowych jest kontynuowanie największych hitów. Rzadko kiedy jednak kolejna odsłona jest aż tak udana, jak pierwowzór. Sztuka ta z pewnością udała się świętującemu właśnie czterdzieste urodziny, piątemu (albo i drugiemu…) epizodowi kosmicznej sagi George’a Lucasa.
Gwiezdne szaleństwo
Nie będzie przesady, jeśli stwierdzę, że już w chwili swojego powstania oryginalne Gwiezdne wojny stały się fenomenem popkulturowym. Jak twierdzi sam Lucas, w Hollywood lat 70. dominował mrok, przemoc i cynizm, często towarzysząc rozliczaniu Stanów Zjednoczonych ze świeżo zakończonego konfliktu w Wietnamie. Reżyser, sprzeciwiając się tym trendom, chciał po prostu stworzyć prosty film przygodowy, baśń kosmiczną, w duchu klasyków pokroju Flasha Gordona, na których sam się wychował. Coś, na czym młode pokolenie (i nie tylko) będzie się mogło dobrze bawić, dając się na dwie godziny porwać w świat gwiezdnej fantazji, zapominając o trudach ponurej rzeczywistości. Nikt nie spodziewał się tak ogromnego sukcesu, gdyż początkowo Nowa nadzieja była wyświetlana jedynie w 32 amerykańskich kinach, do których kas ustawiały się długie kolejki. Film szybko stał się najbardziej dochodowym obrazem swoich czasów (200 milionów dolarów w box office w 1977 roku było niesamowitym wynikiem).
Szybko stało się jasne, że trzeba kuć żelazo, póki gorące, rozpoczęto więc pracę nad sequelem. Wymagała tego po części umowa, jaką George Lucas zawarł z 20th Century FOX na potrzeby pierwszego filmu. Zakładała ona bowiem zrealizowanie kontynuacji Gwiezdnych wojen w ciągu dwóch lat od premiery oryginału. W przeciwnym wypadku studio przejęłoby pełnię praw nad marką.
Nowe podejście
Gwiezdne wojny: Imperium kontratakuje nie zyskałyby swojego kultowego statusu, gdyby nie zmiany w ekipie produkcyjnej. O ile George Lucas z pewnością jest wizjonerem branży rozrywkowej, to reżyserem i scenarzystą co najwyżej średnim (dobitnie pokazały to w pełni autorskie prequele). Szczęściem w nieszczęściu jest więc, że nielubiący pisać Lucas za nic nie chciał powtórzyć wyniszczającego go koszmaru, jakim była praca nad Nową nadzieją i na potrzeby kontynuacji zatrudnił reżysera Irvina Kershnera oraz scenarzystę Lawrence’a Kasdana, samemu pozostając na stanowisku producenta wykonawczego, czuwającego nad pracami i ogólną wizją projektu.
Właśnie odmiennemu podejściu nowych twórców w dużym stopniu zawdzięczamy te elementy, dzięki którym Imperium kontratakuje cieszy się tak dużym uznaniem wśród fanów. Lucas bowiem stawiał na typową wówczas koncepcję sequela, który musi „przebić” oryginał poprzez bardziej dynamiczną narrację, a co za tym idzie jeszcze większą ilość scen akcji, tętniących imponującymi efektami specjalnymi. Kasdanowi natomiast zależało na rozwoju postaci i ich wzajemnych relacji, stąd pomysł, by po otwierającej film bitwie na Hoth rozdzielić bohaterów i dać im inne cele. Kershner był za to niechętny konwencji cukierkowej space opery i zdecydował się na bardziej mroczny ton, nie rezygnując przy okazji z baśniowego charakteru opowieści.
Moc w tym filmie silna jest
W efekcie Imperium kontratakuje maluje obraz zaskakująco pesymistyczny, jak na Gwiezdne wojny. Wielkie zwycięstwo rebeliantów z poprzedniego filmu okazuje się nie mieć wielkiego znaczenia w szerszej perspektywie, główni bohaterowie od początku do końca ponoszą niemalże same porażki, podczas gdy zło rośnie w siłę. Wiąże się to z udanym przedstawieniem antagonistów. Darth Vader nie jest już karykaturalnym cyborgiem z Nowej Nadziei, lecz od pierwszych scen buduje napięcie jako złowrogi dowódca, depczący protagonistom po piętach i stanowiący realne zagrożenie. Kulminacja następuje naturalnie w trzecim akcie, za sprawą jednego z najsłynniejszych zwrotów w akcji w historii. Podobnie sprawa ma się z tajemniczym Imperatorem (którego niestety z czasem odarto z charakteru). Postać ta jest o tyle istotna, że składa się na mistyczny charakter tej odsłony sagi. W końcu to tu pierwszy raz zaakcentowano istnienie ciemnej strony Mocy – oferującej łatwiejszą ścieżkę działania, ale zgubną w dalszej perspektywie, czego próbki doświadcza Luke na Dagobah. Właściwie cały segment dotyczący treningu pod okiem mistrza Yody przypomina, że mamy do czynienia raczej z fantasy w kosmosie, aniżeli s-f. Co więcej, piąty epizod nie ma takiego problemu z tempem jak Nowa nadzieja, gdzie część segmentów może wydawać się po prostu nużąca. W kontynuacji udało się fantastycznie zbalansować przeplatające się wątki, by ciągle działo się coś przykuwającego uwagę.
Oczywiście wszystko to pozostaje w ramach dość prostej, przygodowej historii. Głównym atutem Gwiezdnych wojen nigdy bowiem nie była szczególnie wyszukana opowieść, ale forma, w jakiej zostaje ona podana. Trzeba przyznać, że na tym polu Imperium kontratakuje postarzała się fantastycznie. Mimo aż czterdziestu lat na karku, liczne efekty praktyczne robią ogromne wrażenie, a dodane tu i ówdzie w wersji blu-ray CGI zdaje się zbędne. W końcu nawet w swej surowej formie, mimo charakterystycznego kiczu, wielka bitwa na śnieżnej planecie Hoth potrafi cieszyć oczy i także dziś może być uważana za wzór umiejętnego prowadzenia widowiskowych scen batalistycznych z różnych perspektyw. Może i na tle współczesnych produkcji starcia w przestrzeni kosmicznej mogą wydawać się nieco… surowe, ale trudno mówić, by mogły być źródłem żenady. Nie inaczej sprawa ma się z fenomenalną ścieżką dźwiękową. Chyba śmiało możemy założyć, że za lwią część klimatu galaktycznej sagi odpowiada właśnie muzyka Johna Williamsa. Natomiast na etapie piątej odsłony kompozytor był w pełni swoich możliwości, czego efektem jest chociażby ikoniczny Marsz imperialny.
Uczcijmy czterdziestolecie!
Gwiezdne wojny: Imperium kontratakuje to rzadki przykład kontynuacji, która nie tylko dorównuje pierwowzorowi, ale jest po prostu lepsza niemalże pod każdym względem. Zmiany w ekipie produkcyjnej ewidentnie odbiły się na jakości, a decyzja nowego reżysera i scenarzysty o zwróceniu się ku mroczniejszemu tonowi była strzałem w dziesiątkę, odświeżającym formułę. Jednocześnie udało się zachować wystarczającą proporcję zjawiskowej, kosmicznej przygody. W połączeniu z wyjątkowo godnie starzejącymi się efektami specjalnymi, Imperium kontratakuje pozostaje moją ulubioną odsłoną z całego cyklu, do której wracam nie raz. Pozostaje mi więc tylko zaproponować i Wam seans z okazji czterdziestej rocznicy kinowej premiery. Może także odkryjecie na nowo magię tego epizodu lub nadrobicie zaległość.