Niesamowita popularność, jaką zdobył okraszony głosem Tomasza Knapika groteskowy zwiastun Blood Drive, może zostać przyrównana do całkiem niedawnego, acz lekko już zapomnianego Kung-Fury. Są to produkcje skierowane do spragnionych nieszablonowej rozrywki widzów, którzy kilkadziesiąt lat temu gromadziliby się w kinach typu grindhouse.
O ile jednak Kung-Fury było amatorskim filmem, skutecznie żywiącym się niesłabnącą popularnością klimatów retro, to Blood Drive przygotowany został przez ekipę o znacznie poważniejszym zapleczu i doświadczeniu. Serial celuje też bardziej w kino eksploatacji, a niektóre odcinki skupiają się na różnych jego podgatunkach – prędzej czy później nasi bohaterowie trafiają na kanibali czy zombie, a motywy znane ze slasherów i splatter films to dla nich chleb powszedni. Twórcy „zachęcają” do oglądania również nagością i wyuzdaniem, ale jeśli szukacie sexploitation to trafiliście pod zły adres.
Biorę dwa galony juchy i jadę dalej
Tytułowy Blood Drive to wyścig przez Amerykę (a raczej to, co z niej zostało, ale o tym za chwilę), w którym biorą udział głównie wariaci i desperaci. W końcu raczej nikt normalny nie zdecydowałby się wsiąść do auta napędzanego ludzką krwią. Jakby tego było mało, trasa została podzielona na odcinki, a ostatnia ekipa na mecie każdego z nich dosłownie traci głowę.
Motyw kina drogi stanowi więc w Blood Drive rolę nadrzędną, punkt wyjścia, od którego rozpoczyna się nasze poznawanie świata przedstawionego i bohaterów opowieści. Każdy odcinek to inny przystanek, odmienna lokacja i zupełnie nowe wydarzenia. Zmienia się również nieco klimat, gdyż groteskowe przygody uczestników i organizatorów wyścigu potrafią w ciągu kilku sekund rzucić widza z kina grozy prosto w odmęty szalonej komedii (czasem nawet romantycznej).
Przez żołądek do Serca
Z tylko sobie znanego powodu, twórcy serialu postanowili umieścić jego akcję w roku 1999. Po obejrzeniu całości pewnie przyznacie mi rację, że równie dobrze wydarzenia mogłyby się dziać w dalekiej przyszłości lub w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku – nie miałoby to większego znaczenia dla przebiegu fabuły. Zaczyna się jak u Hitchcocka – trzęsienia ziemi i liczne kataklizmy, wywołane nadmierną eksploatacją złóż naturalnych, postawiły ludzkość na krawędzi zagłady.
Ameryka Północna zostaje dosłownie rozerwana na pół, a wschód i zachód USA dzieli ogromna rozpadlina. Nie ma paliwa, nie ma wody, nie ma jedzenia – świat to pustkowie, skażone wydobywającymi się ze szczeliny potwornościami. W tej postapokaliptycznej rzeczywistości odnajduje się tylko jedna organizacja – korporacja Serce, która w jakiś sposób zapanowała nad tajemniczymi siłami niszczącymi ludzkość. Niegodziwość firmy i jej cele oraz metody działania stawiają ją na równi ze znaną skądinąd Umbrellą.
Droga do zatracenia
Pierwsze kilka odcinków Blood Drive to zwariowana podróż nie tyle przez zniszczoną Amerykę, co przez różne gatunki filmowe i motywy czy odniesienia do popkultury. Oprócz oczywistych skojarzeń z Mad Maxem czy serią Resident Evil, twórcy puszczają oko do fanów Matrixa, Black Mirror, Cube czy Ghost in the Shell. Wyszukiwanie źródeł inspiracji dla Blood Drive daje sporo frajdy, której nie psuje nawet drewniane (w większości) aktorstwo i beznadziejne (zazwyczaj) dialogi.
Obcowanie z produkcją zrealizowaną w stylu wspólnych projektów Rodrigueza i Tarantino to czysta przyjemność. Jednak kiedy już wyścig przez Amerykę dojedzie do ostatniego przystanku, bomby w głowach nie są dla bohaterów zagrożeniem, poznamy losy zaginionych członków ich rodzin, odwiedzimy wszystkie tajemnicze miasteczka i skończą się zabawy westernową konwencją, zaczyna robić się nudno. Po bzdurnym pojedynku finałowym na arenie, który jest dla serialu tym, czym góra lodowa dla Titanica, całość dość szybko nabiera wody i tonie w oceanie przeciętności.
Zabili go i uciekł
Ostatnie trzy odcinki pierwszego – i jedynego sezonu (stacja Syfy nie zdecydowała się wyłożyć pieniędzy na kolejny) Blood Drive bardzo mocno psują dobre początkowe wrażenie. Twórcom jakby skończyły się pomysły i przez dwie i pół godziny atakują widza kolejnymi „fałszywymi” zgonami (patrz nagłówek). Nie kojarzę zbyt wielu produkcji, których poszczególne epizody prezentowałyby tak drastycznie różną jakość.
„Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść…”
Nie wspominałem jeszcze prawie nic na temat aktorów, którzy zdecydowali się wziąć udział w tym krwawym przedsięwzięciu – głównie dlatego, że niewiele mam w tej kwestii do powiedzenia. Para protagonistów (wcielają się w nich Christina Ochoa oraz Alan Ritchson) jest co najwyżej nijaka. Postać Arthura wzbudzała we mnie najbardziej mieszane uczucia – od obojętności do życzenia bolesnej śmierci. Choć Grace potraktowana została jako główna bohaterka, to tak naprawdę pełni funkcje podobne do Megan Fox i jej następczyń w kolejnych częściach Transformers: ma kusić męską część widowni wyeksponowanym dekoltem, długimi nogami i tribalem na plecach.
Prawdziwą perłą w kupie gnoju jest tutaj natomiast Colin Cunningham. Grany przez niego Slink pełni funkcje organizatora krwawych zawodów. Choć z początku jego showman wydawał mi się mocno przerysowany, przez co zwyczajnie irytujący, to warto dać mu szansę. Slink jako taki stanowi połączenie Jacka Sparrowa i Szalonego Kapelusznika, ale uwierzcie mi (albo sprawdźcie sami) – Johnny Depp nie zrobiłby tego lepiej.
Finish line
Ostatecznie uważam, że warto obejrzeć chociaż kilka odcinków Blood Drive. Trochę mało tu obiecywanej oryginalności i świeżości, a zakończenie stanowi ogromne rozczarowanie, ale to nadal porządna porcja dobrej zabawy. Szalonej, brutalnej i niesmacznej, ale jednak zabawy.
Szkoda, że skasowali. Może nie jest kino ambitne, ale fani horrorów znajdą smaczki dla siebie – zwłaszcza horrorów, w których krew leje się na prawo i lewo.
Ja tam naprawdę nie żałuję, że skasowali – gdyby trzymali równy poziom przez wszystkie odcinki i fabularnie miało by to sens to może…