Po ogromnym sukcesie artystycznym i komercyjnym LEGO Przygody oraz klockowego Batmana, nikogo chyba nie zdziwiła decyzja Warner Bros. o pójściu za ciosem. Trzeci kinowy film oparty na kultowych duńskich zabawkach zabiera dużych i małych widzów do całkiem dobrze już znanego świata Ninjago.
O ile poprzednie produkcje sygnowane znaczkiem LEGO mieszały różne konwencje oraz klockowe zestawy – co było zresztą rewelacyjnym pomysłem – tym razem ograniczono się do jednego uniwersum. Ninjago zdobyło już wśród młodych widzów ugruntowaną pozycję, choćby dzięki nadawanemu od 2011 roku serialowi Ninjago – mistrzowie spinjitzu. Nowa wersja nie koresponduje jednak bezpośrednio z tą odcinkową, tak aby osoby niezorientowane w tematyce nie miały problemu w odnalezieniu się w świecie przedstawionym na ekranie.
Ninja vs Star Wars vs Power Rangers
Fabuła trzeciego klockowego filmu stanowi zgrabne, ale mało odkrywcze połączenie dobrze znanych motywów. Główni bohaterowie to prowadzące podwójne życie dzieciaki, które dla przyjaciół są zwykłymi licealistami, natomiast w razie potrzeby przywdziewają stroje ninja i za sterami wielkich mechów walczą z zagrażającym miastu złym Garmadonem. W pewnym momencie czekałem aż ich maszyny się połączą w Super-ultra-mega-zorda, ale ostatecznie tak się nie stało.
Najważniejszym protagonistą, z punktu widzenia historii, jest zielony ninja, czyli Lloyd. Tak się akurat składa, że to syn dowódcy sił zła. Jeśli odziany w czerń Garmadon i jego relacja z pierworodnym nie przypominają wam perypetii Lorda Vadera i Luke’a Skywalkera, odpowiednie skojarzenia z pewnością nasunie stosowny dialog, w którym „główny zły” proponuje dziecku wspólne sprawowanie władzy. Zabrakło więc jedynie mieczy świetlnych.
Bohaterowie pod przewodnictwem starego mistrza wyruszają do starożytnej twierdzy, gdzie mają znaleźć artefakty niezbędne do pokonania Garmadona. Po drodze czeka ich wiele przygód, w tym pojedynek na moście, który zapali zielone lampki u wszystkich fanów Władcy Pierścieni. Same walki o miasto Ninjago zostały nakręcone w epickim stylu i jak żywo przypominają efekty prac Michaela Baya nad serią Transformers.
Moc jest w nas i kochajcie rodziców
Ostatecznie finał historii nie niesie ze sobą mocnego, jednoznacznego przesłania, tak jak miało to miejsce w poprzednich filmach LEGO. Rozwijana długo relacja ojca i syna wysuwa się nieco na pierwszy plan, ale podobnie jak w motywie wewnętrznych sił bohaterów, brakuje tutaj kropki nad „i” oraz porządnego zakończenia. A myślę, że w opowieści skierowanej przede wszystkim do najmłodszych widzów, takowe powinno się znaleźć.
Lekkiemu przytępieniu, względem dotychczasowych klockowych produkcji, uległ także żart. Dorośli, którzy przyprowadzili swoje pociechy do kina, nie będą już raz za razem wybuchać niekontrolowanymi falami śmiechu. Mnie zdarzyło się tak może dwa razy, ale jestem osobą dość ekspresyjnie reagującą na zabawne sytuacje.
Maestro! Maestro?
Choć od premiery LEGO: Przygody minęły już trzy lata, nadal czasem łapię się na podśpiewywaniu pod nosem Everything is awesome. Utwory towarzyszące masakrowaniu złoli przez Batmana to również prawdziwe majstersztyki. Niestety i na tym polu LEGO Ninjago ustępuje starszym braciom. Nie ma tutaj w zasadzie ani jednej piosenki, która byłaby warta zapamiętania.
Progres poczyniono natomiast względem efektów wizualnych. Spece od animacji komputerowej dokonali cudów, bo imitujące technikę poklatkową zdjęcia są fenomenalne. Rewelacyjnie wyglądają też przeniesione do klockowego świata „rzeczywiste” przedmioty. Na pewno uśmiejecie się po odkryciu, czym jest broń ostateczna i kogo przywołuje.
Zła kolejność
Choć momentami może to wynikać z mojej recenzji, LEGO Ninjago nie jest kiepskim filmem. Niestety niemalże pod każdym względem ustępuje swoim poprzednikom. Gdybyśmy perypetie Lloyda Garmadona i spółki oglądali w 2014 roku, produkcja bez wątpienia wzbudziłaby niekłamany zachwyt krytyków i publiczności. Tym razem, w przekręconej wersji powiedzonka „do trzech razy sztuka”, stanowi krok w tył dla wspaniałej marki.