Świat Magii i Czarodziejstwa jest zarówno szeroki jak i głęboki. Skrywa niezliczenie wiele tajemnicy. W tym wydaniu historii, David Yates wraz z samą J.K Rowling, podjęli się wyjaśnienia kolejnych wątków przygody, mającej miejsce przed pojawieniem się chłopca z blizną w kształcie błyskawicy.
Trzeba było szaleć tak? – czyli przesyt w nie najlepszym wydaniu
Fantastyczne Zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda, to opowieść która mogłaby w dobry sposób poprowadzić nas głębiej w historię Newta Scamandera, pomóc nam trochę bardziej zrozumieć relacje Dumbledore’a i Grindelwalda, czy chociażby zgrabnie wyjaśnić postać Credence’a, którego poznaliśmy w pierwszej części serii prequeli. W zamian jednak, dostaliśmy produkcję obfitującą w iście gwiazdorskie towarzystwo i historię, której fabuła bardzo próbuje złapać wszystkie sroki za ogon, co niestety odbija się wyraźnie na najnowszej odsłonie wizerunku Świata Czarodziejów.
W nowej-starej przygodzie, znanego już całkiem dobrze fanom Newta Scamandera, którego portretuje niezmiennie Eddie Redmayne, nie brakuje rozmachu. Jednak obok świetnej oprawy graficznej produkcji (adekwatnie realistycznej do charakteru i klimatu filmu) i wielu znanych nam postaci z prekursorskiej sagi o Harrym Potterze, pojawia się duże zamieszanie, niespójności fabuły oraz próba równoczesnego wyjawienia ciekawych smaczków ze znanej nam już historii i pozostawieniu tajemniczych niedomówień.
Akcja, względnie posiadająca określone ramy, które miałyby uporządkować cały przepływ zdarzeń, wydaje się być w pewnych momentach chaotyczna, a zaistniałe powiązania wątków czasem wręcz krzyczą, od wpychania ich sobie na siłę w ramiona. W niektórych momentach wyczuwa się lekki swąd naciągania fundamentalnej już historii.
Postacie z potencjałem pozostawione na pastwę losu, nowe charaktery rozwinięte w lepszy czy gorszy sposób lub takie niespodzianki, jak wyskakujący jak Filip z konopi Nicholas Flamel, to tylko mały ułamek tego, z czym będziemy musieli się zmierzyć podczas seansu. Do tego dołożyć należy jeszcze w pewnym stopniu powtarzające się motywy z pierwszej części i kilka niuchaczy dla odrobiny blichtru, by zobaczyć, jak bardzo twórcy chcieli zadowolić wszystkich i równocześnie wyjść na swoim. Smutnym faktem jest, że film w pewnym momencie zaczyna się lekko dłużyć, i chociaż nie można powiedzieć, że opowieść staje się nudna, to też nazbyt nie imponuje. Większość zwrotów akcji nie wywołuje gwałtownych emocji, a postacie, choć nie są przedstawione źle, cechuje jednak krzywdząca poprawność, która ujawnia się w czasami mało śmiesznych skeczach i oklepanych trochę dialogach.
Zbrodnie Grindelwalda, wydają się być wręcz filmem przejściowym a sama produkcja zdaje się patrzeć już daleko w przyszłość. Całemu obrazowi brakuje też trochę rytmu. Wiele drzwi domu historii Świata Czarodziejów zostało otwartych, ale trzeba jednak przyznać, że do niektórych pokojów niestety się już nie wchodzi. Dzieło Yatesa wygląda bardziej na przedłużenie fabuły pierwszego prequela, przeplatane coraz to częstszą obecnością Dumbledore’a, aniżeli na projekt, który miały by dodać do pieca całego przedsięwzięcia.
Salamandry, Paryż i Wielki Finał – czyli dobre chwile Zwierząt
Chociaż produkcji wiele można zarzucić, nie spisujmy jej od razu na straty. Nie trzeba zgadzać się z twórcami na temat sposobu ukształtowania całej historii, ale możemy przyznać, że aktorsko film nie wypada najgorzej, problem nie tkwi w odtwórcach postaci pojawiających się w najnowszych Zwierzętach. Zarówno wspomniany już Eddie Redmayne, jak i Jude Law (Albus Dumbledore) czy też Zoë Kravitz (Leta Lastrange) i Ezra Miller (Credence) sprawdzają się w swoich rolach. Dobrze zaprezentował się też Dan Fogler (Jacob Kowalski) i Alison Sudol (Queenie Goldstein), a i Johnny Depp, który to sportretował Grindelwalda, wypadł całkiem nieźle. Za to bardzo małą szansę by się wykazać dostała Katherine Waterston – postać Tiny Goldstein niestety została trochę pokrzywdzona przez scenariusz. O wystąpieniu naszego rodzimego aktora Barta Soroczyńskiego (Stebbins), nie ma co dużo pisać, głównie z tego względu, że nie mieliśmy okazji przypatrzeć się mu lepiej.
Nie można zapomnieć też o całej stronie estetycznej produkcji. Pod względem animacji i zdjęć Fantastyczne Zwierzęta ogląda się miło. Firmy takie jak DNEG czy The Third Floor, zadbały o ciekawe przedstawienie wizualne historii. Imponujące były wykreowane obrazki pojawiającego się często Paryża, ale też Londynu czy nocnego Nowego Jorku. Muzyka towarzysząca przygodom Scamandera była dobrze wpasowana w bieg wydarzeń i choć może nie były to całkiem nowe brzmienia, a silnie inspirowane marką macierzystą dźwięki, całość dobrze współgrała. Charakteryzacja, jak to w filmach związanych ze światem czarodziejów J.K. Rowling, była bez zarzutu.
Największym plusem fabuły okazuje się być jej wielki finał, i choć film wydaje się zatracać w środku akcji, to w ostatnich scenach możemy poczuć pewien dreszczyk emocji. Dobrym aspektem produkcji jest też do jakiegoś stopnia humor i choć może nie będziemy śmiać się głośno, bo często powiewa tu groźbą nudnej poprawności, to w niektórych momentach kąciki ust mogą unieść się nam niespodziewanie w górę.
Czy to naprawdę zbrodnia?
Sprawa najnowszych Fantastycznych Zwierząt nie należy do łatwych, ale jest to film, który pomimo swoich wad nie jest produkcją całkiem tragiczną. Obecny przesyt dobroci, zafundowany nam przez twórcy, może skutecznie odstraszyć potencjalnego widza, jednak trzeba również mieć na uwadze, że pomimo ogólnego zagmatwania i charakterze przejściowym reżyserii Yatesa, kreuje nam się jakaś ścieżka fabuły, która może z odrobiną szczęścia, lepiej rozwinie się w następnych częściach serii. Bądź co bądź, nowe informacje zostały nam przedstawione, a to że zostało zrobione to w sposób czasami dosyć niefortunny, nie skreśla całego filmu. Puentą tych dywagacji, może być stwierdzenie, że pomimo wielu uchybień produkcja jest całkiem strawna, dużo jednak brakuje jej do pierwszej części historii o nietypowym pasjonacie bestii.