Znana z poprzedniej części ekipa sierot zdolnych do przemiany w dorosłych superherosów za sprawą jednego magicznego słowa powraca w nowym wydaniu, by zmierzyć się z triadą żądnych zemsty bogiń… oraz z problemami dorastania, które wystawią na próbę więzi łączące przyszywaną rodzinę.
Na pierwszego Shazama trafiłem trochę z przypadku, zwabiony sympatyczną facjatą Zachary’ego Levi, znaną mi wcześniej głównie z serialu Chuck. I nie pożałowałem. Dostałem film, który mimo widniejącego pod nim logo DC nie był ciemny i ponury, ale luźny, humorystyczny i „świeży”, choć i w tej otoczce potrafił przemycić odrobinę dramatu i emocjonalnych momentów zdolnych wycisnąć łezkę czy dwie z co wrażliwszego widza. I z tym miłym wspomnieniem w głowie ruszyłem do kina na część drugą – Shazam! Gniew Bogów – przekonany, że nawet jeśli dostanę po prostu więcej tego samego, będę zadowolony. Czy sequel zdołał dorównać poprzednikowi?
Ogrom przytłacza, skromny wymiar pozwala odetchnąć
Przyznaję bez bicia, że od dłuższego już czasu odczuwam tzw. superhero fatigue, czyli zmęczenie filmami o trykociarzach. Zdecydowaną większość produkcji podpiętych pod kontinuum MCU czy powiązanych z Ligą Sprawiedliwości omijam szerokim łukiem. Nie dlatego, żebym miał jakiś problem z samą tematyką, czy też z prostymi obrazami opartymi o walki, wybuchy i dynamiczną akcję trzymającą się na kruchym stelażu pretekstowej fabuły. Chodzi raczej o coraz silniejsze wrażenie, że filmy te próbują nieudolnie udawać coś, czym nie są.
W dużym skrócie: jeśli mam poczucie, iż kolejna superbohaterska nawalanka wjeżdżająca na wielki ekran ma aspiracje, by silić się na markowanie emocjonalnej i filozoficznej głębi, której po prostu nie posiada, moje zainteresowanie takim tytułem drastycznie spada.
I podobnie dzieje się w przypadku napisanych na kolanie „cegiełek w murze” nabudowujących kolejną epicką fazę marvelowskiego (czy dowolnego innego) uniwersum, a także obrazów o zapędach kaznodziejskich, których głównym celem jest okładanie widza po głowie intensywnym przesłaniem na temat współczesnych problemów społecznych. Kiedy odrzucimy sobie te trzy podgrupy kina superhero, zostanie nam… cóż, prawie nic. Ale w tym „prawie” znajdzie się Shazam!
Z tego właśnie względu Shazam! Gniew bogów niejako pozwala odetchnąć. Lokalna inwazja boginek z innego świata wstrząsa życiem mieszkańców Filadelfii, a główny bohater wraz z rodziną musi sobie z nią poradzić i… w zasadzie tyle. Brak stawki na kosmiczną skalę, parady cameo ze strony postaci bardziej znanych niż sam Shazam czy kombinowania, jak tu wcisnąć zdarzenia z ekranu w kontekst szerszej narracji całego DCEU, zdecydowanie wychodzi tytułowi na dobre i pozostawia miejsce na to, co było normą w starszych produkcjach – akcję, humor i zabawę mniej znaczącymi bohaterami, którzy tutaj dostają swoje pięć minut.

Kadr ze zwiastuna filmu „Shazam! Gniew bogów”
Pomysł dobry, wykonanie nieco gorsze…
Niestety – to, co opisuję, pierwszy Shazam! z 2019 roku robił znacznie lepiej niż sequel. Ogólny charakter produkcji i jej mocne strony pozostają te same, ale efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Zachary’emu Levi nadal świetnie idzie granie przerośniętego dzieciaka i zarażanie widza pozytywną energią, a Jack Dylan Grazer wciąż kradnie show jako sprytny i zadziorny Freddy… ale mimo to trudno pozbyć się wrażenia, że fabuła jakoś ich ogranicza, a wątki i dialogi dałoby się poprowadzić lepiej.
Podobnie jest też z graniem na emocjach. Oryginalny Shazam! potrafił pomiędzy masą żartów przemycić co nieco dramatu – mam tu na myśli przykrą genezę głównego antagonisty czy łamiącą serce scenę spotkania Billy’ego z biologiczną matką. Shazam! Gniew bogów nie może się pochwalić niczym podobnego kalibru, gorzej też wypadają zarysowane w tle prywatne problemy protagonisty. O ile pierwsza część była historią o odnalezieniu i zaakceptowaniu nowej rodziny przez głównego bohatera, który stopniowo uczy się opuszczać swoje bariery ochronne i dopuścić do siebie myśl, że komuś na nim zależy i istnieją ludzie godni jego zaufania, o tyle w sequelu Billy zmienia się w domowego tyrana, próbującego na siłę spajać ze sobą przybrane rodzeństwo i panicznie bojącego się ich straty – a przez to też jakichkolwiek zmian.
To wszystko zostaje jednak zasygnalizowane na początku, a później coraz bardziej ginie gdzieś pomiędzy wybuchami, gagami i wątkiem romantycznym Freddy’ego. A szkoda. Odrobina sensownego przekazu na temat radzenia sobie z lękiem przed stratą – nie w sensie śmierci, ale osłabienia więzi i nieuniknionego zmniejszania się czyjejś roli w naszym życiu – byłaby, jak sądzę, czymś uniwersalnym i przydatnym wielu osobom w dzisiejszym świecie. Dałaby też nieco większe pole do rozwoju osobowości głównego bohatera, który zawsze dobrze się ogląda w obrazach skupionych w dużej mierze na jednej tylko postaci.

Kadr ze zwiastuna filmu „Shazam! Gniew bogów”
„Bohater jest tylko tak dobry, jak jego przeciwnik”
Kolejnym wyraźnym problemem Gniewu bogów, zwłaszcza w porównaniu do pierwszego Shazama, jest brak porządnego antagonisty. Doktor Sivana potrafił być przerażający i roztaczać wokół siebie aurę okrucieństwa i niebezpieczeństwa, a jego osobista historia dawała mu pewną głębię i pozwalała widzowi poniekąd wczuć się w jego punkt widzenia i nawet odrobinę mu współczuć. Taki miks to recepta na dobrego, albo przynajmniej „przyzwoitego” arcyłotra, którego zmagania z protagonistą śledzi się z ciekawością. Niestety, w tym aspekcie sequel wypada zdecydowanie gorzej.
Boskie siostry stające naprzeciw rodziny Shazama w Gniewie bogów, choć obsadzone przez wyraziste i utalentowane aktorki, ostatecznie okazują się kreacjami boleśnie nijakimi i miałkimi. Ta, której zostaje poświęcone najwięcej uwagi i czasu ekranowego dość szybko wypada poza klasyczną definicję antagonisty, motywacje i postawy drugiej z nich są niejasne i wydają się zmieniać z mało przekonujących powodów, zaś pobudki i charakter trzeciej są płytkie niczym kałuża, a fakt, że to właśnie ona ostatecznie bierze na barki rolę głównego zagrożenia dla świata stanowi ostatni gwóźdź do trumny.
Biorąc to wszystko pod uwagę, nie zaskoczę chyba nikogo stwierdzeniem, że tacy wrogowie nie wywołują w widzu żadnych szczególnych emocji. Dwie z trzech sióstr to w dużej mierze kukły bez wyrazu, robiące swoje i atakujące protagonistów, bo taka już ich rola w fabule i raczej nikomu nie przyjdzie do głowy wczuwać się w ich położenie… ani nawet jakoś specjalnie kibicować Shazamowi w okładaniu ich i krzyżowaniu ich planów. Gniew bogów można zatem spokojnie umieścić na liście przykładów z cyklu: „Jak NIE pisać antagonistów”.

Kadr ze zwiastuna filmu „Shazam! Gniew bogów”
Niezobowiązująca rozrywka na wiosenne popołudnie
Podsumowując, przy całej mojej sympatii do „luźniejszych” produkcji kina superbohaterskiego oraz do oryginalnego Shazama!, na którym swego czasu bawiłem się świetnie, nie jestem w stanie nie widzieć zauważalnego spadku jakości względem poprzednika. Niestety, Shazam! Gniew bogów ląduje u mnie w kategorii „filmów do kotleta”.
Gagi wciąż śmieszą, niektóre z postaci mają swój urok, a obrazowi nie brakuje pozytywnej, młodzieńczej energii, ale to wszystko da się zrobić lepiej – czego dowodem jest część pierwsza. Macoszego potraktowania pozornie centralnego wątku dojrzewania Billy’ego Batsona do poluzowania więzi z nową rodziną oraz koszmarnej kreacji antagonistów po prostu nie da się postrzegać inaczej niż jako karygodny, rozczarowujący błąd, zabijający potencjał tytułu. O ile więc stary Shazam! potrafił wciągnąć, a momentami nawet wzruszyć, Gniew bogów nadaje się do oglądania tylko w kategorii odprężającego odmóżdżacza do łypania nań znad talerza z obiadem.
Za możliwość obejrzenia filmu Shazam! Gniew bogów dziękujemy sieci kin Cinema City!