Muszę się do czegoś przyznać. Mam ogromny problem z trendem tworzenia filmowych uniwersów, internarracji i metaświatów. Z ich odtwórczością i zagmatwaniem (zwykle zresztą nieintencjonalnym, wynikającym raczej z zabójczego tempa i lakonicznego wprowadzenia w przedstawiony świat, historie i motywacje bohaterów). Ze świętym symbolem neonowego dolara górującym nad każdym tego typu projektem. Mam z tym ogromny problem, a Liga Sprawiedliwości – najnowsza produkcja z ramienia DC Extended Universe – tylko moje przekonanie potwierdza.
Wracamy do Metropolis niedługo po niesławnym starciu Batmana (Ben Affleck) z Supermanem (Henry Cavill). Słynny Kryptonian spoczął sześć stóp pod ziemią, a samo miasto powoli pogrąża się w chaosie. Wszechobecny lęk przyciąga na planetę przedwiecznego Steppenwolfa. Ten pragnie połączyć rozsiane po planecie Motherboxy – źródła niepojętej mocy – i zawładnąć światem. Człowiek-nietoperz i Wonder Woman (Gal Gadot) postanawiają więc zebrać grupę superherosów i wspólnie stawić czoła wielkiemu niebezpieczeństwu.
Już na wstępie nietrudno zauważyć, że rys fabularny Ligi powiela schemat większości tworów utrzymanych w konwencji kina superbohaterskiego. Wielkie Zło kontra Wielkie Dobro, a na szali losy całej ludzkości – jeśli ta formuła jest Wam doskonale znana, nic dziwnego. Liga… nie oferuje w tej materii żadnych niuansów. To wciąż ta sama wyświechtana narracja, mielona od zarania komiksowych dziejów. Umiejscowienie w szerszym komercyjnym wszechświecie wbrew pozorom tylko jej szkodzi – już od pierwszych scen dobrze wiemy, jak skończy się historia, nie ma więc mowy o żadnym efekcie zaskoczenia.
Leży (i cicho postękuje) także scenariusz. Poszczególne sceny rzadko przenikają się w sposób organiczny. Ruchomy pokaz slajdów usłany jest ekspozycyjnymi dialogami i czerstwymi one-linerami. Ktoś powie – ot, konwencja. Zgoda – faktycznie wynika to z raczej mało chlubnej tradycji gatunku, którą z wielką korzyścią dla samego filmu można było przecież przełamać. Cierpią także sylwetki nowych członków Ligi. O ile postacie już wcześniej w uniwersum ustanowione i opatrzone pełnoprawnym origin story wykazują szczątki charakterologicznej głębi, o tyle świeżynki – takie jak Flash czy Cyborg – wydają się boleśnie płaskie i jednowymiarowe, jakby upchnięte do skryptu na siłę.
O dziwo, zawodzi także strona wizualna – wizytówka znacznej części tego typu produkcji. Zarówno efekty specjalne, jak i CGI są zauważalne, niedopracowane – sprawiają wręcz wrażenie niedokończonych. Sam Steppenwolf – główny złoczyńca, w całości przecież wygenerowany cyfrowo – zamiast grozy wywołuje raczej drwiący uśmieszek politowania.
To nie tak, że Liga całkowicie pozbawiona jest zalet. Powiew młodzieńczej świeżości wprowadza entuzjazm portretowanego przez Ezrę Millera Flasha, a także Jason Momoa – choć portretuje sceptycznego i posągowego Aquamana, daje się też poznać z nieco lżejszej, komediowej strony. Tu napotykamy jednak kolejny problem – slapstickowe gagi giną wśród typowego dla Zacka Snydera patosu i mroku. Konsekwentny brak konsekwencji i skokowe zmiany tonu najskuteczniej wybijają widza z rytmu, zostawiając po seansie duży niesmak.
Liga Sprawiedliwości to sztandarowy przykład filmu kręconego z myślą nie o widzach, a producentach. Łatwo byłoby zrzucić winę na samych twórców, podskórnie czuję jednak, że leży ona gdzie indziej. Mimo nadszarpniętej ostatnimi laty renomy, Zack Snyder nie jest przecież reżyserem całkowicie pozbawionym talentu. Winą obarczę zatem sam system – zalegającą gdzieś na hollywoodzkim biurku projekcję zysków, listę nawiązań i easter eggów do odfajkowania i kolejne epizody uniwersum w produkcji. To właśnie one najczęściej zabijają wszelki sznyt autorskości – wielka szkoda. Nie tędy droga…