Choć ostatnia gra z cyklu Mass Effect nie okazała się sukcesem komercyjnym, EA zdecydowało się na wydanie kilku powieści i komiksów mających rozszerzyć jej fabułę. Jak z tego zadania wywiązuje się Inicjacja autorstwa N.K. Jemisin i Maca Waltersa?
Dla każdego coś miłego
Przed właściwym omówieniem książki warto zwrócić uwagę na to, do kogo jest ona właściwie adresowana. Mamy tu do czynienia z prequelem wydarzeń znanych z gry Mass Effect Andromeda. Naturalnie więc najwięcej z lektury czerpać będą ci, którzy ograli ten tytuł. Jednak szczerze mówiąc, powieść nie eksploruje uniwersum wystarczająco głęboko, by z jej zrozumieniem mieli problem czytelnicy, którzy nie zetknęli się z jakimkolwiek tytułem z tego cyklu. Ba, wbrew początkowym obawom nie jest nawet konieczne przeczytanie poprzedniej książki z serii prequeli – Mass Effect Andromeda: Nexus początek. Historia przedstawiona w Inicjacji ma miejsce jeszcze wcześniej i nie jest bezpośrednio z tą pozycją powiązana. Można o niej za to powiedzieć, że prezentuje się naprawdę interesująco…
Prawie jak w grze
Początkowo przebieg książkowego Mass Effecta budzi wyraźne skojarzenia z materiałem źródłowym. Zaczyna się od zebrania klasycznej, wieloklasowej i międzyrasowej, RPG-owej drużyny. Są więc bohaterowie skupieni stricte na korzystaniu z broni, technik obeznany w komputerach i przede wszystkim biotycy korzystający z mocy opartych o tytułowy efekt masy. To właśnie do tej grupy zalicza się Cora Harper – dowodząca zespołem i zarazem główna bohaterka powieści. Była komandoska sił Przymierza Układów po zakończeniu służby otrzymuje propozycję pracy w Inicjatywie Andromeda planującej wysłać ludzką ekspedycję do sąsiedniej galaktyki celem jej kolonizacji.
Jednak powodzenie Inicjatywy staje pod znakiem zapytania, gdy zostają skradzione kluczowe dane. Tu właśnie wkracza ekipa najemników. Pozornie prosty heist naturalnie przebiega pomyślnie, dopóki nie następuje właściwy punkt wyjścia dla fabuły. Od tego momentu Cora musi radzić sobie sama, wrzucona w coraz bardziej zawiłą i, co ważniejsze, wciągającą czytelnika intrygę.
Ja i mój WI
Choć właściwie to nie do końca sama, bowiem od początku towarzyszy jej sympatyczna wirtualna inteligencja o pseudonimie SAM-E. Większość dialogów w powieści ma miejsce właśnie pomiędzy Corą, a jej niewidocznym kompanem. I muszę przyznać, że rozwijającą się relację śledzi się przez cały czas z uśmiechem na twarzy. Nawet jeśli opiera się ona w dużej mierze na klasycznym motywie innego postrzegania otaczającego ich świata, to jest poprowadzona bardzo lekko i ciekawie. Zwłaszcza, że na późniejszym etapie daje to pożywkę dla poruszania wątków transhumanistycznych, czyli tego, co w SF wyjątkowo sobie cenię. Cóż poradzić, jest coś urzekającego w snuciu wizji o kolejnych stadiach ewolucji.
Tym bardziej boli największa wada Inicjacji, jaką jest okrutna schematyczność. Lektura może i jest naprawdę przyjemna, ale gdy tylko odłożycie książkę na półkę, zdacie sobie sprawę, że nie znalazło się tu absolutnie nic, co byłoby w stanie zaskoczyć czy wywołać większe emocje nawet u czytelnika z krótkim stażem. Szczególny problem mam tu z zakończeniem – równie chętnie korzystającym z klisz i wyjątkowo ckliwym. Co więcej pod koniec dzieje się coś, co według wizji autorów zapewne miało wzbudzić silne odczucia i tym samym zwiększyć satysfakcję z finału. Element ten przychodzi jednak tak pospiesznie i bez przemyślenia, że wydaje się być wyraźnie wepchnięty na siłę.
Problemy rozwiązuję, ciągnąc za spust
Niech jednak wątki dotyczące sztucznej inteligencji nikogo nie zmylą. Mass Effect Andromeda: Inicjacja nie ma najmniejszego zamiaru zmusić czytelnika do wytężenia szarych komórek. Akcja już od pierwszych stron pędzi na złamanie karku, co rusz serwując bardzo ładne opisy dynamicznych sekwencji. Szczególnie dobre wrażenie zrobiły na mnie fragmenty dotyczące używania przez Corę jej „mocy”. Coś, co w grze sprowadza się do wciśnięcia przycisku i niczym niewyróżniającej się animacji, tu zostało przedstawione w sposób wystarczająco bogaty, by czytelnik mógł się lepiej wczuć w sytuację bohaterki. Wszystkie te sceny odpowiednio przeplatają się z naprawdę ciekawą intrygą.
Niestety prosta konstrukcja powieści jest jednocześnie źródłem jej zalet i wad. Nie wywiązuje się bowiem z dość ważnego w mojej ocenie zadania, jakim jest poszerzenie uniwersum. Dostajemy historię wbrew pozorom niemającą zbyt dużego przełożenia na to, co dzieje się w „dużej” Andromedzie. Właściwie najistotniejszym elementem jest wyjaśnienie, skąd wzięła się początkowa niechęć Cory do Aleca Rydera i jego dzieci (czyli bohaterów gry). Z drugiej strony, otrzymaliśmy dzięki temu lekką i niezobowiązującą pozycję, która powinna przypaść do gustu każdemu lubującemu się w stylistyce space oper.
Na koniec chciałbym wspomnieć o polskiej dystrybucji. Insignis wypuściło na rynek porządne wydanie. Z kwestii technicznych, otrzymujemy książkę w miękkiej oprawie, o objętości 304 stron. Użyta w środku czcionka sprawia wrażenie bardzo czytelnej i przyjemnej dla oka. Wydawca nie uciekł przy tym w drugą skrajność, jaką jest celowe zwiększenie rozmiaru tekstu dla sztucznego pogrubienia książki. Miły dodatek stanowi zakładka z grafiką z okładki i patronami medialnymi. Z kolei w trakcie lektury nie rzuciły mi się w oczy żadne rażące błędy. Co więcej, wszystkie pojawiające się nazwy własne zostały przetłumaczone w sposób identyczny jak w grach, naturalnie wpływając korzystnie na spójność lore. W sumie przyczepić mogę się tylko do okładki. Użyto na niej wizerunku Cory w relatywnie niskiej rozdzielczości, przez co obraz pozostawia trochę do życzenia. Wiem, że to jedynie drobny detal, ale chyba można było go łatwo poprawić.