Jest rok 2011, mija pięć lat od ukazania się ostatniej odsłony zatytułowanej TES IV: Oblivion. Gracze na świecie z niecierpliwością wyczekują, aż na rynku pojawi się kolejna część, tak uwielbianej marki. W końcu 11 listopada 2011 roku dostajemy w swoje ręce The Elder Scrolls V: Skyrim, i natychmiast orientujemy się, że mamy do czynienia z arcydziełem. Prawdę mówiąc, już teraz mógłbym wydać ocenę tej grze, ale zachowajmy pozory, że jest to zwyczajna recenzja.
Zaczynamy grę, siedząc na wozie, będąc wciąż nieco otumanionym jak po całonocnej imprezie. Nasze alter ego w grze dochodzi do siebie i orientuje się, że jest związane, a razem z nim podróżują jakieś podejrzane typy. W między czasie możemy poruszać głową, podziwiając okoliczną florę i faunę, i już od tej chwili uderza w nas ogrom tego świata. Tłumacząc dla tych, którzy swoje ostatnie lata życia spędzili w jaskini, mamy tutaj do czynienia z sandboxowym światem, w pełni otwartym, co oznacza dla nas, że możemy iść, gdzie chcemy, i kiedy chcemy. Wracając do samej rozgrywki, od razu orientujemy się, że tym razem trafiliśmy na dość mroźny i surowy klimat nordycki. W końcu jesteśmy w krainie Nordów. Jedziemy więc na wozie, będąc związani z jakimiś typami spod ciemnej gwiazdy. Tak! Znów zaczynamy grę od bycia więźniem. Cóż, każdy ma jakieś fantazje, widać ludzi z Bethesdy kręcą takie rzeczy.
Kiedy kończymy już naszą krótką, acz ciekawą przejażdżkę, stajemy oko w oko z kreatorem tworzenia naszego bohatera. Khajiitowie wyglądają jak prawdziwe kocury, tylko, że na dwóch nogach, no i gadają. Trochę to dziwne, co nie? Chociaż, skoro jaszczurki, w osobie Argonian mogą to czemu nie koty? No, ale przejdźmy dalej. Kiedy już dokonamy tej arcytrudnej części i wykreujemy swoją osobowość w grze, okazuje się, że zostaliśmy skazani na śmierć, z natychmiastowym wykonaniem. Sytuacji nie poprawia fakt, że jesteśmy drudzy w kolejce, zaraz za szurniętym, ochotnikiem, będąc zmuszonym położyć naszą główkę na zabryzganym od juchy pieńku, wyczekując zimnego dotyku żelaza. Wtedy w naszych głowach pojawia się lampka, że przecież zaraz coś się wydarzy, że na ten przykład meteor pierdyknie w ziemię, zabijając wszystkich dookoła prócz nas. I w sumie to się nie mylicie. Z tym, że w rolę meteoru, czy raczej śmierci z nieba, wciela się przerośnięta gadzina.
Oczywiście egzekucja zostaje przerwana, wszędzie ogień i śmierć, ogólnie jest bardzo przyjemnie. Kiedy staramy się taktycznie wycofać z miasta przed niechybną zgubą, stajemy przed pierwszym poważnym wyborem w rozgrywce. Z kim mamy dać, przysłowiowego „drapaka”? Z tymi, co chcieli nas przystrzyc o głowę (cesarscy), bądź z braćmi w niedoli, towarzyszącymi nam na wozie (buntownicy), którzy również mieli skorzystać z lokalnych usług fryzjerskich.
Ten wybór wcale nie zamyka nam drzwi. Jeśli ewakuowaliśmy się z buntownikami, nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy mogli dołączyć do Legionu Cesarskiego. Już to pokazuje, jaką twórcy dają nam wolność.
Kiedy już skończymy ten obowiązkowy etap, zdajemy sobie sprawę, że nic nas nie ciągnie na siłę. Nic nam nie każe iść, wykonać jakiegoś konkretnego zadania, bo inaczej nie rozwiniemy postaci. Nie! Tutaj równie dobrze możemy ruszyć na kraniec jednej lub drugiej strony mapy, tylko po to, by zaraz zawrócić w przeciwną stronę. Po raz wtóry deweloperzy dają nam do zrozumienia, róbta, co chceta!
Bez dwóch zdań należą się pochwały twórcom za to, iż system walki wykonał skok milowy względem poprzedniej części. Walka nie jest już drewniano-sztuczna. W końcu widzimy, że działają tutaj prawa fizyki. Rewelacyjnie wyszła możliwość szybkiego zmieniania za-ekwipowanego oręża. Nikt nam nie broni, dzierżyć potężny dwuręczny topór, zadając kosmiczne obrażenia, bądź skupić się na obronie, trzymając w jednej ręce tarczę, czy jednak lepiej postawić na szybkość, mając do dyspozycji miecze w obu rękach. Ewentualny miszmasz, gdzie jedną ręką naparzamy w rywala mieczem, toporkiem lub czymkolwiek innym, a z drugiej ręki robimy przenośny miotacz ognia, bądź działo z impulsem elektrycznym. A może chcecie wcielić się w rolę paladyna, który dysponuje magią leczniczą. Nic nie stoi wam na przeszkodzie. To jest właśnie wielkość tej gry. Możemy tworzyć dowolne kombinacje, tak jak nam się żywnie podoba, „hulaj dusza, piekła nie ma” jak mawiają starsi.
Z poprzednich odsłon pozostało to, że im częściej jakąś czynność powtarzamy, tym lepsi w niej jesteśmy. Nosimy ciężki pancerz, stajemy się pancernikiem; rąbiemy toporkiem wszystko w zasięgu wzroku, stajemy się drwalem, bądź zawodowym killerem, wszystko jedno.
Świat nas otaczający jest olbrzymi! Potężny, wypełniony szczegółami, wchłonie swą ofiarę (znaczy gracza) na dziesiątki, a nawet setki godzin. Nie raz znajdziecie się w mrokach jaskiń i grobowców czy głuchej puszczy bądź na odległych górskich szczytach, gdzie nikt nie usłyszy waszych krzyków. Mamy góry, równiny, lasy, podziemia, rzeki, morza (a raczej morze), wszędzie tam zawsze znajdziemy coś do robienia, do poznawania i odkrywania. Każdy amator eksploracji będzie wniebowzięty. Zwłaszcza, że nie podróżujemy przez duży, pusty obszar, nie! Co rusz spotykamy na naszej drodze to szukających natchnienia do swych opowieści bardów, to łowców przygód, czasem zwykłych podróżnych. Od czasu do czasu trafi się ktoś, kto będzie chciał nas okraść, a jak komuś porządnie zaleziemy za skórę, to i chętnych na nagrodę za naszą głowę nie zabraknie. Oprócz tych atrakcji, co rusz wpadniemy to na wilki, to na miśki, czasem kot szablo zębny zechce się z nami bliżej poznać. A może wejdziemy w sam środek potyczki między Legionem a Gromowładnymi. I tak największe wrażenie na mnie robili Giganci i ich „zwierzątka domowe”, mamuty. A jak dobrze zagada damy z jednym takim dryblasem, to i Skyrim z lotu ptaka będziemy mieli przyjemność podziwiać. Także możliwości jest dużo. Także mamy, co robić w tym świecie.
Kiedy zaczniemy tak podróżować pieszo, bądź na grzbiecie naszego wierzchowca, to prócz zagrożenia życia, wciąż towarzyszyć będzie nam piękna, „potężna”, epicka muzyka. Trzeba przyznać jedno, ścieżka dźwiękowa, wyznaczyła zupełnie nowe standardy muzyczne w świecie gamingowym. Naszej przygodzie będą towarzyszyć odgłosy prawdziwej orkiestry i chóru, który bezwątpienia należy uznać asem oprawy tej gry. Już za samo to byłbym gotów wystawić końcową ocenę. Także powtórzę się jeszcze raz, sonundtrack jest po prostu genialny. Najlepszy, jaki kiedykolwiek słyszałem do tej pory. Daje nam poczucie, iż uczestniczymy w prawdziwych wydarzeniach, a naszym decyzjom dodaje powagi. Wirtuozeria w najczystszej postaci.
Przejdźmy dalej, czyli do fabuły, no a przynajmniej tego, co można nazwać fabułą. Niestety, mamy tu do czynienia z czasami przed Wieśkiem 3, a to oznacza, iż bolączką gier z otwartym światem w tamtym okresie zawsze była przedstawiana historia. Nie inaczej jest tutaj. Mówiąc, iż nie spełnia pokładanych w niej nadziei, to jakby nic nie mówić. Scenarzyści, a może reżyser, nie wykazali się za-nadto. Nie uwolnili potencjału tej przygody, jaki gdzieś tam głęboko się tlił. Wszystko było zbyt płytkie, potoczyło się kompletnie za szybko, zabijając tym samym immersję. Co ciekawe, dużo lepiej od wątku głównego prezentują się tak zwane „Side Questy”. Przedstawiają raczej mocno zróżnicowany poziom, ale lwia większość jest naprawdę przyzwoita. A zadania dla pobocznych frakcji, takich jak Gildia Złodziei czy Mroczne Bractwo, to już wyższa liga. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby taki poziom został zaprezentowany w głównej ścieżce naszego protagonisty.
TES V: Skyrim to gra olbrzymia, dlatego nie ma co się dziwić, że nie wszystko jest zapięte na ostatni guzik. To jakiś drobny bug się pojawi, to brzydka tekstura, bądź jakieś inne nie dopracowanie, aż w końcu zaczniemy się najzwyczajniej w świecie nudzić. Lekarstwem na tę i wiele innych przypadłości są oczywiście mody! A wierzcie mi, zresztą sami o tym dobrze wiecie, że mamy w czym wybierać. Piąta odsłona Starszych Zwojów skupiła wokół siebie wręcz niebywałą społeczność moderską, tworząc bodajże jedno z najliczniejszych, jeśli nie najliczniejsze grono, jakie kiedykolwiek miała jakaś gra. A jeśli to nie jest wyczyn godny Ysgramora, to ja naprawdę nie wiem, co tu miałbym więcej napisać.
Podsumowując krótko i zwięźle, gra ma trochę wad i od metra zalet. Zasypując niczym lawina wszystko to, co niezbyt deweloperom wyszło. Lecz za tym, że mamy tu do czynienia z produkcją genialną, niech świadczy fakt, iż łącznie spędziłem w tej grze około pięciuset godzin. Tylko jedna gra może się z tym równać, ale o tym kiedy indziej. Teraz czas na ostateczny werdykt, a jest taki, jakiego większość z was pewnie się domyśla. The Elder Scrolls V: Skyrim otrzymuje ode mnie sześć na sześć możliwych tawernianych kufli, wylewających się od epickości, jaka została nam zaserwowana.