Początek opowieści o upadku Batmana wziął mnie z zaskoczenia. Spodziewałem się ramotki, a dostałem całkiem emocjonujący komiks o tyleż heroicznych, co wycieńczających staraniach Mrocznego Rycerza o przywrócenie porządku w Gotham, co zakończone zostało słynnym złamaniem kręgosłupa przez Bane’a. Trzecia odsłona z kolei kupiła mnie niemal całkowitym skupieniem się na przygodach Jean-Paula Valleya. Bruce pojawił się jedynie epizodycznie i ostatecznie był dla fabuły nieistotny. Niestety Azbata przeciwstawiono w większości sztampowym i mało istotnym przeciwnikom, o których czytelnik zapomina zaraz po skończeniu lektury.
Uaha, Batmany dwa
Koniec Mrocznych Rycerzy to wielki powrót Bruce’a. I to dosłownie jego, a nie nietoperzego alter ego. Przez większość zeszytów czytelnik śledzi tu losy Wayne’a, który prowadzi śledztwo w sprawie porwania swojej lekarki i zarazem obiektu westchnień, doktor Shondry Kinsolving. Jest to całkiem ciekawy punkt wyjścia, bo Bruce co rusz wyplątuje się zwycięsko z tarapatów, pomimo potwornego bólu i innych ograniczeń związanych ze złamanym kręgosłupem. Historia ta jest jednak niezbyt porywająca przez dziwnie rozłożone akcenty. Bruce przebiera się za angielskiego lorda i próbuje zinfiltrować grupę porywaczy – jednak wszystko to jest wypada topornie. Główny zły, Asp, jest wybitnie nieciekawy i aż dziw bierze, że poświęcono mu tyle czasu – szczególnie, że jego supermocą zdaje się być ciągłe uciekanie Wayne’owi, byle tylko wątek trwał jeszcze dłużej.
Druga część komiksu to powrót uleczonego Bruce’a i jego droga do odzyskania tytułu Mrocznego Rycerza. Tu jest już lepiej, choć i tak nie obyło się bez nietrafionych rozwiązań fabularnych.
Vespertilio ex machina
Z czym mam zatem problem? Z leniwym scenariuszem. Wystarczy bowiem prześledzić, w jaki sposób konkludowane są wątki z poprzednich tomów. Relacja pomiędzy Azbatem a ludźmi z otoczenia Mrocznego Rycerza wypadała świetnie. Komisarz Gordon zdawał się być jedynym, który wciąż się łudził, że to tylko tymczasowa przemiana obrońcy Gotham. Jak więc to rozwiązano? James dostaje telefon od prawdziwego Batmana, w którym ten mówi mu o impostorze. Zero śledztwa, zero napięcia – po prostu rozmowa telefoniczna, która odbywa się poza kadrem. A co ze złamanym kręgosłupem? To przecież bardzo poważna kontuzja, a czytelnik co rusz raczony jest scenami z umęczonym Wayne’em. Więc w jaki sposób Bruce wraca do formy? Magicznie. Okazuje się, że Shondra ma supermoc leczenia i w ten sposób naprawia uszkodzone kręgi. Przy okazji traci swoją tożsamość, co ułatwia scenarzyście porzucenie wątku romantycznego. Zero tu konsekwencji, zero kreatywności – a w ich miejsce pełno deus ex machin.
Batman z Hong Kongu
Pokracznie ukazana została także rekonwalescencja głównego bohatera. Bruce Wayne po uleczeniu kręgosłupa potrzebował też odnowy duchowej i przywrócenia wiary w siebie. Tak trafił do płatnej zabójczyni (!), niejakiej Shivy. Byłoby to jeszcze do przełknięcia, gdyby nie metody przez nią stosowane. Podszywając się pod Batmana zabija ona jakiegoś mistrza sztuk walki, w ten sposób motywując jego uczniów do zemsty. I tak Wayne mierzyć się musi z kolejnymi wojownikami. Problem w tym, że czytelnik nie dostaje informacji, czy są to złole, czy może zapalczywi pasjonaci hongkońskich filmów akcji. Bruce’owi nie przeszkadza nawet zbytnio, że Shivie zdarza się zabić jednego z uczniów. Najwidoczniej cel uświęca środki.
Mam wrażenie, że Bane przetrącił Batmanowi także kręgosłup moralny, bo konkluzją czwartego tomu jest przebaczenie i wypuszczenie Valley’a – choć Bruce wie, że doprowadził on do śmierci przynajmniej dwóch osób i okaleczenia wielu innych. Gdyby choć posłał go na jakąś terapię, ale nie – on po prostu pozwala uciec człowiekowi ze skłonnością do przemocy i wyraźnymi zaburzeniami psychotycznymi.
Quo Vadis Batmane?
Czwarty tom to parada zbędnych i przedłużonych wątków, leniwych rozwiązań scenariuszowych i bohaterów, którzy zachowują się niezgodnie ze swoimi charakterami. Niedogodności odrobinę wynagradza pojedynek dwóch Batmanów, który miewa swoje momenty, jednak stanowi ledwie małą część liczącego 616 stron tomiszcza. Do końca sagi Knightfall został jeszcze tylko jeden tom i mam nadzieję, że nadrobi on niedostatki Końca Mrocznych Rycerzy.