Mathieu Lauffray kojarzony może być na naszym polskim poletku przede wszystkim z serii Long John Silver wydawanej przez Taurus Media. W Proroku wspominany autor chciał pokazać swoją fantastykę – stworzyć świat złożony z elementów, które go najbardziej fascynują. Pytanie, czy czytelnik będzie miał tyle samo frajdy z obcowania z tym komiksem, co scenarzysta przy wymyślaniu tej opowieści…
Oto nadszedł koniec
Uwielbiam postapokalipsę w każdej postaci, zatem z premier lutowych od Lost in Time moją uwagę przede wszystkim przykuł Prorok. Sporo sobie po tym tytule obiecywałem i po lekturze mam mieszane uczucia. Pomysł wyjściowy jest niezły w swoich założeniach. Oto główny bohater Jack Stanton w Himalajach odkrywa ślady obcej, a może raczej demonicznej cywilizacji. Pisze na ten temat książkę i w jednej chwili zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Ktoś próbuje go zabić, wielki tankowiec wbija się w Manhattan, a on sam w czasie jazdy samochodem ląduje w… postapokaliptycznej rzeczywistości. Wszędzie widzi ślady tej niepokojącej cywilizacji i próbuje odkryć, gdzie jest, a także o co w tym wszystkim chodzi. Ten początek naprawdę wygląda intrygująco. Samo błądzenie po zniekształconym i na pierwszy rzut oka pustym i niebezpiecznym świecie jest fascynujące. Uwielbiam odkrywać w komiksach oraz książkach uniwersa rządzące się swoimi prawami. Tak też jest w Proroku – ta inna rzeczywistość intryguje. Potem mamy kilka twistów. Pojawiają się też nowi bohaterowie, którzy widzą w Jacku Stantonie tytułowego proroka. I gdzieś ten klimat, ta fascynacja nieznaną rzeczywistością zaczyna ulatywać. Przeczytałem całość z przyjemnością, ale nie do końca trafiły do mnie wszystkie założenia fabularne. Nie chcę zbyt wielu detali zdradzać, aby każdy mógł odkryć Proroka na własną rękę, bo jakby nie patrzeć, jest to bardzo dobry średniak. Ma jednak kilka problemów. Najbardziej zabolały mnie problemy z chronologią. Podawane daty nie zgadzają się ze sobą. Nie wiem, czy to wina tłumaczy, czy też w oryginalne też były te błędy. Niemniej choćby patrząc po podanych datach, okazuje się, że kadr z tankowcem mającym na horyzoncie Manhattan, a wbijającym się w jego brzeg dzieli cały dzień (a konkretnie 23 godziny!). Wkurzają mnie takie drobiazgi i wybijają z rytmu.
Prorok wieszczący zagładę
Wypadałoby jeszcze powiedzieć trochę o bohaterach. Przewija się ich kilku na kartach tego komiksu, ale w centrum stoi Jack Stanton. Człowiek wyjątkowo pyszny z mocnym parciem na szkło. Od początku nie jest łatwo go polubić, ale rozumiem zamysł twórcy. Przede wszystkim chciał pokazać, że ludzka chciwość i głupota może doprowadzić do globalnej katastrofy. Dlatego pomimo licznych wad, Jack Stanton sprawdza się dobrze w roli protagonisty. Momentami wkurza i chciałoby się mu dać nauczkę, ale nie da się ukryć, że w pewnym stopniu jest naszym odbiciem – pokazuje płytkość ludzkiej duszy.
Gdzie się podziała moja strzelba?
Oprawa graficzna ma swój niepowtarzalny urok. Podoba mi się, to jak umiejętnie ukazuje tę piękną postapokaliptyczną rzeczywistość. Z przyjemnością patrzyłem na poszczególne kadry i nie raz oko zawiesiłem przy jakieś scenie na dłużej, ale niestety rysownik zapomina o detalach. A konkretnie pomiędzy kadrami znika i pojawia się plecak oraz strzelba. A już w ogóle bardzo rzadko widać szelki na torsie. Mniej więcej zaczyna się psuć wszystko od sceny, gdy Jack przeprawia się przez zdradliwą rzekę. W pewnym momencie woda się wzburza i wyrzuca go na brzeg, rozsypując cały jego dobytek, który miał na prowizorycznej tratwie. Zaraz jednak pojawia się kadr, w którym protagonista idzie dalej z założonym plecakiem i strzelbą w ręce. Kiedy on te przedmioty pozbierał? Inna scena, gdy pada na ziemię i rozpacza, też nie ma na sobie plecaka, ani broni w ręce. A potem z powrotem wszystko odzyskuje. Niestety takich scen jest sporo. Na szczęście później gubi te przedmioty, więc rysownik ma trochę łatwiej. Takie detale są według mnie frustrujące, stąd taka, a nie inna ocena za oprawę graficzną. Do wydania za to nie mam żadnych zastrzeżeń. Solidna cegła od Lost in Time. Co jednak zaskakujące, na końcu znajduje się sporo ciekawych dodatków, poza szkicami i krótkim posłowiem od autora, znalazło się miejsce nawet na plansze przedstawiające pierwowzór. Pierwotnie Mathieu Lauffray chciał pójść bardziej w fantasy, na szczęście jednak zmienił koncepcję.
Czy warto zaufać Jackowi Stantonowi?
Do Proroka przyciągnęła mnie przede wszystkim okładka. Zniszczone miasto, samotny człowiek ze strzelbą, a w tle demoniczna istota. Postapokalipsę ze stworami z piekła rodem wziąłem w ciemno. I okazało się, że jest to komiks tylko dobry. Nie ma tu fajerwerków, jakiś ciekawych czy oryginalnych pomysłów. Brakuje też zapadających w pamięć scen. Niemniej samo odkrywanie tego niezwykłego świata, obserwowanie, jak protagonista ściera się z rozmaitymi przeciwnościami wciąga. Szkoda, że w tym komiksie trafiło się kilka błędów, które przynajmniej mnie trochę wytrąciły z rytmu. Ostatecznie dostajemy poprawną pozycję, z kilkoma ciekawymi elementami, jak choćby komentarzem autora na temat ludzkiej pychy. Ewidentnie Mathieu Lauffray chciał opowiedzieć historię z morałem i mu to wyszło. Trochę pokrętnie, trochę chaotycznie, ale mimo wszystko z klasą. Chętnie jeszcze kiedyś sprawdzę, jego inne utwory, bo nie można odmówić mu sporej wyobraźni, a to cenię sobie najbardziej u pisarzy.