Koniec świata zafundujemy sobie sami
A zapowiada się wcale nie najgorzej. Przenosimy się bowiem do siedemnastowiecznej Japonii, gdzie w tradycyjnym domu w głębi lasu spokojny żywot wiedzie rodzina Hasashich. Nestor rodu, Hanzo (Hiroyuki Sanada) musi mieć swoje za uszami, bowiem spokojne popołudnie przerywa wizyta niespodziewanych gości – i to nie byle jakich, bo żądnych krwi i zemsty. Przewodzi im Bi-Han (Joe Taslim), tajemniczy jegomość, a do tego zimny, zimny drań. Koniec końców nieprzyjaźni przybysze osiągają swój cel, z bezbronnej rodziny czyniąc sopel lodu, a ojca zsyłając do piekielnych czeluści.
Mija kilka wieków. Zarówno ziemscy wojownicy, skupieni pod przewodnictwem lorda Raidena (Tanadobu Asano), jak i przybysze z innego wymiaru zwanego Pozaświatami przygotowują się do kolejnej odsłony turnieju Mortal Kombat. Dla Ziemian sytuacja okazuje się o tyle paląca, że ich reprezentanci przegrali z rzędu dziewięć poprzednich, a kolejna wygrana przeciwników oznaczać będzie kompletne przejęcie kontroli nad planetą. Czas ucieka, nadzieja powoli gaśnie… Niespodziewanie w centrum wydarzeń znajdzie się podupadły mistrz MMA, Cole Young (Lewis Tan). Jego przepustką do turnieju okaże się rzadkie znamię w kształcie smoka.

Źródło: imdb.com
Awendżers asembl!
Nawet niedzielny gracz wie, że przed wyruszeniem w podróż należy zebrać drużynę. Owa żelazna zasada nie umyka również hollywoodzkim scenarzystom, którzy chętnie korzystają z tego chwytu, wprowadzając do fabuły co obszerniejszą obsadę. Zwykle przedstawiają ją widowni za pomocą krótkiej ekspozycyjnej sekwencji lub „oprowadzania” przez swoistego mentora. W przypadku najnowszej adaptacji Mortal Kombat za narracyjny pretekst posłuży postać spoza materiału źródłowego – młody artysta MMA, jak się potem okazuje ściśle związany z jedną z najważniejszych postaci serii. Cole – jako outsider – poznaje kolejnych bohaterów i zasady rządzące światem razem z widzami, dzięki czemu fabuła (w gruncie rzeczy prosta) powinna być strawna także dla tych, którzy na seans zaplątali się przypadkiem, bez znajomości zawiłości gry.
Dla zaprawionych graczy twórcy przygotowali za to garść fanserwisowych „znajdziek” – tu ktoś rzuci charakterystycznym tekstem, tam zażartuje z niepoprawnej pisowni nazwy turnieju. W całej swej krwawej chwale pojawiają się też wyczekiwane z utęsknieniem sekwencje Fatality, których brak był jednym z wielu zarzutów skierowanych wobec dylogii z lat 90. (o której to pisaliśmy w cyklu „Filmy tak złe, że aż dobre”). Słynne frazy i cytaty wizualne zapożyczone z serii gier wplatane są jednak z gracją Goro w składzie porcelany, przez co zdecydowana większość wielkanocnych jajeczek sprawia wrażenie wklejonych do scenariusza na siłę. Rzucane od niechcenia „didaskalia” i wypowiadane na głos treści napisów towarzyszących wirtualnym pojedynkom, jak chociażby zdradzone już w zwiastunie „Kano wins”, wypadają bardzo nienaturalnie. Zamiast (projektowanych przez twórców, jak sądzę) pisków zachwytu wzbudzały u piszącej te słowa raczej ciarki wstydu. Flawless Victory? Wręcz przeciwnie, aż chciałoby się zakrzyknąć: Finish them!

Źródło: 4gamers.be
Krwawy turniej… odwołany
Swoistą mrzonką okazuje się również sam turniej, do którego… nie dochodzi. Smakiem muszą się więc obejść ci, którzy ostrzyli sobie ząbki na soczyste, emocjonujące starcia o intergalaktycznej stawce. Zamiast nich dostajemy ledwie okruszki spod stołu – symultanicznie rozgrywające się sparingi, podczas których największej masakry dokonują sami twórcy. Kulminację międzywymiarowego sporu zaoszczędzono nam przynajmniej do premiery kolejnej części cyklu, podobnie jak przedstawienie wielu uwielbianych przez graczy postaci (jedną wprost zajawioną tuż przed napisami końcowymi). Zdradza to prawdziwe intencje twórców i producentów, dużo bardziej przyziemne niż romantyczne mrzonki o wiernym adaptowaniu i kłanianiu się w pas graczom: rozkręcić serię i przytulić worki z dowolną walutą świata – tak genialne w swej prostocie. Czas pokaże, czy Mortal Kombat odniesie sukces na miarę pobratymcy o równie wirtualnym rodowodzie – Resident Evil, czy podzieli los nieszczęsnej Mumii z Tomem Cruise’em.
Film za to całkiem nieźle prezentuje się od strony technicznej. Zdjęcia Germaina McMickinga (odpowiedzialnego wcześniej chociażby za Detektywa i Tajemnice Laketop) i stylizowane na areny wirtualnych pojedynków lokacje całkiem udanie naśladują wizualną manierę oryginału, prezentując świat brudny, krwawy i mroczny. Budżet – znacznie przewyższający sumę, jaką dysponował Paul W. S. Anderson przy pracy nad pierwszą ekranizacją – wyraźnie sygnalizują efekty specjalne – wiarygodnie wyglądają i lodowe kreacje słynnego kriomanty, i płomienie miotane przez Liu Kanga, i ciskane przez Raidena błyskawice. Aż szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o clou filmu w gruncie rzeczy skupionego wokół motywu radosnego mordobicia – samych pojedynkach. Trudno ocenić choreografię jako taką (a warto wspomnieć, że zaangażowano do projektu sztukmistrzów z krwi i kości), jako że całkowicie ginie ona w chaotycznym, „siekanym” montażu, dalece odbiegającym od obiecujących, bazujących na dłuższych ujęciach pierwszych minut filmu. Wrażliwszych na bodźce tego typu ostrzegam – istnieje ryzyko wystąpienia ataku epilepsji.

Źródło: screencrush.com
Z kijem w…
Największy grzech popełniony przez twórców jest jednocześnie grzechem prawdopodobnie zupełnie nieświadomym. Nie sposób bowiem nie uznać, że ci najzwyczajniej… nie zrozumieli istoty sukcesu serii (i do pewnego stopnia „sukcesu” adaptacji Andersona). McQuoid i spółka odrzucają kampową przeszłość tytułu, błędnie zakładając, że wystarczy zarzucić widzów świeżo wyrwanymi z bebechów wnętrznościami. I faktycznie – flaki są, posoka ścieka po ramionach, brakuje za to choć krztyny ironii i dystansu. A to właśnie w mgle radosnej zgrywy i całkiem świadomej, widowiskowej przeginki tkwi największy urok krwawej serii. Podobnie adaptacja z 1995 r. – choć o kamp (który mimo wszystko stał się znakiem rozpoznawczym i w pewnych kręgach zapewnił jej status filmu kultowego) zahacza zarówno świadomie (w przypadku aktorskiej drwiny Christophera Lamberta, wykorzystującego niedorzeczną konwencję z pełnym dobrodziejstwem inwentarza), jak i całkiem przypadkowo – trudno bowiem traktować poważnie pojedynki na śmierć i życie kończone… kuksańcem w krocze. W nowej adaptacji tylko pozornie sporo rzeczy, nomen omen, zagrało: charakteryzacja, stroje (choć w paru przypadkach przypominająca jednak wysokobudżetowy cosplay), lokacje, zdjęcia i CGI. Ogólny ton seansu i wszechobecny patos sprawiają jednak, że całokształt okazuje się łykowaty, wręcz niezjadliwy. I nie, nie zmienia tego kilka doklejonych na siłę metażarcików.
Mimo deklarowanej wszem i wobec miłości do materiału źródłowego i rzekomego pragnienia stworzenia wiernej adaptacji kultowej serii, nie ma co liczyć na szczerość twórców. W obecnej formie Mortal Kombat jest bowiem owocem cynicznej kalkulacji, żerującej na fanach krwawej bijatyki. Bez serca, bez ducha (czyżby wyssał go Shang Tsung?), z potencjałem najwyżej na oglądaną jednym okiem zakąskę do piwa w gronie znajomych. A nawet i wtedy może lepiej po prostu… zagrać?
Na film Mortal Kombat zapraszamy do sieci kin Cinema City!