Is it future, or is it past?
Aby uniknąć brutalnej śmierci z rąk zażartych przeciwników wszelkiej maści spoilerów, o fabule najnowszego dzieła Nolana – Tenet – lepiej mówić mniej, aniżeli więcej. Zdradzę więc tylko, że stawka jest bardzo wysoka, w grę wchodzi zagłada ludzkości, a zapobiec jej spróbuje bezimienny Protagonista (John David Washington) – były agent CIA, przed laty uznany za martwego. W misji wesprze go m.in. dość tajemniczy Neil (świetnie zagrany przez wciąż próbującego zrzucić jarzmo Zmierzchu Roberta Pattinsona) i równie tajemnicza organizacja – tytułowy Tenet. Po drugiej stronie stanie Andriej Sator, rosyjski oligarcha, oficjalnie – potentat branży gazowej. W tej roli Kenneth Branagh, aktor, jak podpowiada i logika, i intuicja, irlandzki.
W typowym dla siebie stylu Nolan od razu rzuca widza w wir akcji, ekspozycję załatwiając niejako „w locie”. Już od pierwszych minut dzieje się dużo, intensywnie i głośno. Ma to swoje konsekwencje. O ile bowiem wydarzenia toczą się wartko, oglądamy i widowiskowe pościgi, i wymyślne pojedynki, i precyzyjne sekwencje szpiegowskie, o tyle same postacie są naszkicowane zaskakująco pobieżnie. Fabuła wykalkulowana jest z oczekiwanym od Nolana pedantyzmem, nie pozostawiając jednak miejsca na ani krztynę „serducha”. Podejrzewam, że emocjonalnym trzonem opowieści miał być wątek skatowanej psychicznie żony Andrieja i ich syna, jednakże postaci są na tyle papierowe, a stawka tak absurdalnie wysoka (powtórzę: naprawdę wysoka), że trudno jest się wczuć do tego stopnia, by zacząć im współczuć. Zresztą, paradoksalnie, i tak nie ma na to czasu.

Źródło: newsbrig.com
Ale to już było…
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Nolan stał się poniekąd więźniem własnego sukcesu i – wychowawszy swoją widownię do odbioru fabuł skonstruowanych w konkretny sposób – skazał się na powtarzanie wciąż tych samych motywów i zabiegów. Przedmiotem branżowych legend jest chociażby obsesja związana z czasem, tu stanowiąca główny „gadżet” narracyjny (Protagonista mierzy się z przeciwnikami dysponującymi technologią „inwertowania”, odwracającą bieg czasu). Reguł, które reżyser konsekwentnie ustala od lat, trzyma się bezwzględnie, nie oglądając się na widza, którego zresztą ustami głównego bohatera strofuje: „jeśli jeszcze nie grasz na moich zasadach, to co tu jeszcze robisz?”. Sęk w tym, że żeby na Tenet bawić się dobrze, należy bardzo mocno przymrużyć oko. Film wręcz kipi od typowej dla filmów szpiegowskich (na modłę Bonda i Mission: Impossible) przesady. Konwencja miała zapewne ubrać fabularną wywrotowość w formę zjadliwą dla mas – bo to wciąż przecież w założeniu blockbuster, który ma na siebie zarobić. Wisienką na torcie jest arcyszwarccharakter w wykonaniu szarżującego aktorsko Branagha – Sator bowiem okazuje się nie tylko konwencjonalnie przerysowanym chciwcem z kompleksem Boga, ale i (i tu lekki spoiler) zaniepokojonym zmianami klimatu antynatalistą. Gubiącym, w co bardziej emocjonalnych porywach, wschodnioeuropejski akcent.

Źródło: lantreducinephile.com
Przenolanił
Można by w tym momencie uznać, że hiperbolizuję, narzekam, a Tenet uważam za film skrajnie nieudany. Otóż nie – to wciąż spektakl niezwykle widowiskowy, a przy tym zręcznie i precyzyjnie złożona układanka logiczna (co ciekawe – skomponowana, podobnie jak sam tytuł, w formie narracyjnego palindromu i paradoksu kwantowego jednocześnie), której składanie do kupy mimo wszystko sprawia frajdę. Nie sposób nie docenić ogromnej pracy całej ekipy. Oko cieszą zdjęcia stałego współpracownika Nolana, Hoytego van Hoytemy (absolwenta łódzkiej filmówki), uszy – towarzysząca im ścieżka dźwiękowa od Ludwiga Göranssona, zdecydowanie mniej nachalna od Zimmerowskich grzmotów. Na najwyższą pochwałę zasługuje jednak przede wszystkim choreografia – nie tylko scen walki, a przede wszystkim fragmentów zbiorowych, w których jednocześnie występują bohaterowie „zwykli” i „inwertowani”.
Ostatecznie seans kończy się lekkim rozczarowaniem. To wciąż sto, a może nawet dwieście, procent Nolana w Nolanie. Z jednej strony gwarantuje to pewną dozę innowacji i oryginalności, z drugiej jednak, niestety, trudno oprzeć się wrażeniu, że reżyser w wielu aspektach zaczął już zjadać własny ogon.
Wydaje się, że Christopher Nolan wreszcie wpadł we własnoręcznie zastawione sidła, podnosząc stawkę (i własną poprzeczkę) do absurdalnie wysokiego poziomu. Wyszedł z tego film bardzo widowiskowy, choć przekombinowany i w gruncie rzeczy… pusty.
Na film Tenet zapraszamy do sieci kin Cinema City na terenie całego kraju.
Zgadzam się i totalnie widzę zagłuszanie bodźcami i wysmakowanymi scenami z kina akcji napiętą, pretensjonalną fabułę, którą można ograniczyć opowiadając komuś to wytartego schematu ratowania świata. Świetnie markuje quasi fantastykę naukową i zmusza do kombinowania widza, gdzie tak napra
wdę jest solidnie i z rozmachem, a fabularnie, jak świetnie puentujesz (paradoksalnie przy takim natężeniu „dziania się”) pusto. 🙂