Poprzedni tom fantastycznonaukowej serii od brazylijskiego scenarzysty/rysownika Léo (Luiza Eduardo de Oliveiry) – Betelgeza – wzbudził we mnie ambiwalentne uczucia . Kupiła mnie eksploracja tytułowej planety, którą autor zasiedlił dziesiątkami fantastycznych gatunków flory i fauny. Pochwały należą się również scenarzyście za silne akcentowanie wątków ekologizmu i etyki kolonizacji planet (podobnej do „Pierwszej Dyrektywy” ze Star Treka) oraz obsadzenie w rolach głównych kobiet. Tu jednak zaczyna się zgrzyt, gdyż wszystkie przedstawicielki płci żeńskiej napisano w „dziaderski” sposób. „Męskie spojrzenie” wylewało się wręcz z dialogów (w których nieustannie ktoś komplementował urodę bohaterki), a nagie piersi pojawiały się co kilka stron. Kontynuacje zazwyczaj dostarczają więcej tego samego, i tak jest też w Antaresie.
Kim Keller w akcji
Misja na Betelgezie okazała się fiaskiem. Planetę zamieszkiwały bowiem inteligentne leniwcomałpy Jouny, więc ludzkość nie mogła się tam osiedlić. Ziemia jednak znajduje się w opłakanym stanie – spowita smogiem, pozbawiona licznych gatunków zwierząt (i tak, mowa tu o przyszłości, a nie teraźniejszości – choć brzmi to podobnie). W związku z tym zaplanowano projekt „Antares”, polegający na eksploracji kolejnego ciała niebieskiego zdatnego do zamieszkania przez ludzkość. Czy aby na pewno? Kim Keller po raz kolejny wyrusza na misję eksploracji obcej planety. Tym razem środowisko jest jeszcze mniej przyjazne, pełne niewyjaśnionych zjawisk (jak dosłowne znikanie organizmów), a zagrożenie ma wymiar również wewnętrzny. Mocodawcy, korporacja Forward Enterprises, jawi się jako miejsce pełne fanatyków religijnych, którzy posuną się do wszystkiego, by zrealizować swoje cele.
Kim Keller, mon amour
Kim Keller jest niesamowitą osobą. Kim Keller wykazuje się ogromną inteligencją. Wszyscy kochają Kim Keller. Kim Keller jest piękna i ma fajny biust. Każdy chciałby się przespać z Kim Keller. Kim Keller potrafi wyjść cało z każdej sytuacji. Kim Keller, Kim Keller, Kim Keller! Brzmi to sztucznie? Niestety, w taki sposób zbudowana jest fabuła oraz, co gorsza, dialogi.
Główna bohaterka wysłana zostaje na Antaresa ze względu na swój status i popularność. Na miejscu bierze udział w niemalże każdej misji, a jej racja zawsze jest najjejsza. W ten sposób stała się nawet jeszcze większą „marysujką”. W poprzedniej części doszło wręcz do sytuacji, że przedstawiciel inteligentnej rasy kosmitów zdecydował się właśnie z nią przespać, w wyniku czego powstało pierwsze dziecko-hybryda dwóch gatunków. Niestety, pomimo wszystkich tych zjawisk, protagonistka nie ma zbyt wiele charyzmy. To już inna postać zażywająca substancję od mantrissy, Aleksa Komarova, jest zdecydowanie bardziej przebojowa i aktywna. Tego samego nie można powiedzieć o większości pozostałych bohaterów drugoplanowych, których Léo traktuje po macoszemu. Nowe postaci niby przeżywają jakieś dramaty, lecz scenariusz potrafi o nich w pewnym momencie całkowicie zapomnieć. Wątki romantyczne prowadzone są w bardzo naiwny sposób. Bohaterowie wykazują się dużą chucią, a wszystkie dialogi o tym, kto komu się podoba i jak bardzo chcieliby się ze sobą przespać, zalatują powieściami typu harlequin. Pod koniec historii bywają też sytuację, w których Kim i spółka zostają wyciągnięci z opałów przez zupełnie nową postać, zamiast kogoś z obecnej ekipy, co składałoby się na bardziej spójny scenariusz.
Sekta
Wśród bohaterów drugiego planu wyróżniają się bracia Elijah i Jedediah Thornton z Forward Enterprises, dla których eksploracja kosmosu łączy się z głęboką duchowością. Wyruszenie na Antaresa ma być dla nich możliwością spotkania Stwórcy. W tym celu na załogę statku składają się w większości członkowie fundamentalistycznej sekty pod przywództwem Thorntonów. Pojawiają się tu ciekawe koncepty – jak np. golenie głów przez kobiety i noszenie przez nie napompowanych strojów, by „nie wodzić na pokuszenie” mężczyzn (to nawet krok dalej niż purytańskie stroje z Opowieści Podręcznej). Léo jednak zaprzepaszcza ten motyw, skupiając się na bardzo mało wyrafinowanej krytyce religijności. Widać, że scenarzysta chciał powiedzieć coś ważnego o ślepym podążaniu za wiarą i o zepsuciu hierarchów religijnych, lecz wszystko to jest grubymi nićmi szyte. Stojący na czele kultu Jedediah to postać wręcz karykaturalna, co podkreśla zarówno jego idiotyczne zachowanie i krzyczenie w każdym dialogu, jak i sposób, w jaki go narysowano (twarz z wiecznym grymasem odrazy). Odniosłem wrażenie, że cały ten wątek sekty powstał tylko po to, by Léo mógł dać upust swoim frustracjom.
To już czepialstwo, ale nie potrafię również zignorować faktu, że bohaterowie mają tendencję do zwracania się do siebie, używając imion („Ależ oczywiście, Jedediahu”). Owszem, warto docenić wykorzystywanie zapomnianego wołacza, lecz w sytuacji, w której osoby się dobrze znają (są braćmi!), wypada to bardzo sztucznie.
Zielnik i bestiariusz
Léo kocha rysować roślinki i zwierzątka. Co kilka stron pojawia się jakiś nowy gatunek, który ma pokazywać wyjątkowość przyrody obcej planety. Niemniej jednak coraz większe mam wrażenie, że artysta, poza nielicznymi wyjątkami, nie przemyślał tego, jak ma działać stworzony przez niego ekosystem. Część wykreowanych przez Léo istot zupełnie nie ma sensu – jak np. zwierzę wyglądające jak dwie antylopy stojące na sobie (organizm ten ma najpierw tułów, potem nogi, następny tułów i kolejne nogi). Zapewne dla wielu odbiorców nie będzie to odczuwalne, jednak nie potrafię tego nie zauważyć – szczególnie w sytuacji, w której ksenobiologia stanowi tak duży fragment całości.
Na florę i faunę przynajmniej przyjemnie się patrzy. Nie można tego samego powiedzieć o ludziach, których Léo w dalszym ciągu rysuje po prostu brzydko. Mimika bohaterów potrafi być przerażająca. Uśmiechające się postaci przypominają połączenie memicznego „Hide the pain Harolda” ze spiętym uśmiechem ludzi z Zonzo stworzonego przez Joana Cornellę. Do tego przedstawiane są w bardzo statycznych pozach, a wszystko to zamknięte jest w typowych dla frankofonów prostokątach i kwadratach.
Zagraj to jeszcze raz, Léo
Powyższa recenzja jawi się bardzo negatywnie. Uwielbienie wszystkich postaci do Kim Keller jest absurdalne, tak samo jak wyskakiwanie z golizną co kilka stron. Wątki ekologiczne i krytyka religii zaprezentowane są w infantylny sposób. Sześcioodcinkowa seria powstała oryginalnie w latach 2007–2015, a czytając ją, miałem wrażenie, jakbym obcował z o kilkadziesiąt lat starszą ramotą. A jednak nie żałuję czasu spędzonego na lekturze. Pomimo wszystkich tych mankamentów, komiks Léo potrafi zaintrygować i przykuć uwagę czytelnika. Z pewnością sięgnę po kolejną część cyklu, choćby w ramach swoistego guilty pleasure.