Ponadczasowa historia o chłopcu wychowanym przez wilki znów gości na naszych ekranach, tym razem w wersji live-action w reżyserii Andy'ego Serkisa. Miało być bardziej mrocznie, ale to wcale nie znaczy, że lepiej. A może jednak?
Zapewne większość z nas ma jeszcze w pamięci Księgę Dżungli z 2016 roku. Jon Favreau swoją produkcją podbił serca wielu widzów na całym świecie, zgarniając przy tym wiele prestiżowych nagród. Oczywiście w pełni zasłużone. Udało mu się stworzyć efektowną wizualnie podróż w sam środek tropikalnego lasu, która zachwycała swoją konstrukcją i przywoływała na myśl techniczne dokonania w stylu Avatara Jamesa Camerona czy Życia Pi Anga Lee. Przy czym w pełni nie czerpała z klasycznej historii z kultowej animacji z 1967 roku.
Serkis prace nad filmem Mowgli: Legenda dżungli rozpoczął już w 2014 roku, jednak przez plany Disneya, musiał przełożyć premierę i tak w 2018 roku doczekaliśmy się kolejnej wersji znanej historii, tym razem na podstawie kultowej powieści Rudyarda Kiplinga. Czy i Serkisowi udało nakręcić się ciekawą produkcję w zapowiedzianej mrocznej odsłonie? Przekonacie się z poniższej recenzji.
Wychowany przez wilki
Kiedy tygrys Shere Khan (Benedict Cumberbatch) brutalnie morduje rodziców Mowgliego (Rohan Chand), chłopiec zostaje przygarnięty przez stado wilków, które próbuje wychować go na jednego z nich. Jednak Mowgli staje się coraz starszy i zauważalne stają się różnice pomiędzy nim, a jego „braćmi”. W końcu chłopiec dowiaduje się prawdy o sobie, ale nie poddaje się i pragnie dołączyć do watahy. Pomimo tego, dla „ludzkiego szczenięcia” nie ma miejsca wśród stada i zmuszony jest on powrócić do swoich korzeni. Tymczasem tygrys pragnie krwi i nic nie jest w stanie go powstrzymać. Czy aby na pewno?
Samotność odmieńca
Mowgli: Legenda dżungli pomimo, że jest produkcją studia Warner Bros., to ostatecznie wylądowała na Netflixie, zamiast na wielkich ekranach. I w tym przypadku bardziej opłacało się sprzedanie prawa do dystrybucji właśnie tej platformie, bo raczej nie wróżyłabym zbyt dużego sukcesu temu filmowi. A wszystko przez to, że jest od dedykowany bardziej dorosłemu widzowi, gdyż wersja zaprezentowana przez Serkisa różni się od beztroskiej animacji Disneya. Reżyser postanowił przedstawić odbiorcą opowieść znacznie bliższą literackiemu oryginałowi i tym samym zagłębił się w mroczniejsze tony. Dostaliśmy więc temat porzucenia, odmienności i strachu. Tutaj nie ma miejsca na wesołą piosenkę – życie gaśnie tu w ułamku sekundy, a bezlitosnymi zabójcami stają się nawet najbliżsi, o czym na własnej skórze przekonał się główny bohater. Zresztą, cała odyseja chłopca usłana jest licznymi bliznami, rozdarciami i krwawymi ranami. Największy nacisk twórca postawił na wątek dorastania i nieustannej presji dopasowania się do społeczeństwa, okraszony scenami, które spokojnie mogłyby trafić do horroru. Zapewne niejeden rodzic dwa razy się zastanowi, nim pokaże ten film swoim dzieciom.
Do bohaterów nie mam żadnych zastrzeżeń. I proszę Was, wyłączycie polski dubbing, bo podkład głosowy Benedicta Cumberbatcha i to, jak nim operuje, zasługuje na wszelkie laury. Natomiast samo ukazanie tygrysa Shere Khan wywołuje ciarki na całym ciele. W filmie przechodzi on interesującą „przemianę”. U Disneya jest to klasyczny czarny charakter, który przede wszystkim ma budzić respekt. W Mowglim Khan jest bardziej wyrafinowany. Posiada podobne motywacje, ale Serkis postanowił przedstawić go jako mąciciela, intryganta, podstępem dążącego do osiągnięcia swoich niecnych zamiarów. Potrafi jednak przestrzegać prawa dżungli i nie podnosi łapy na żadne z zamieszkujących go zwierząt. Inaczej ma się z ludźmi i ich bydłem. Natomiast Rohan Chand jako kolejny Mowgli wypada co najwyżej poprawnie. Nie wyróżnia się niczym na tle swoich poprzedników, a i nawet okazywanie emocji nie za bardzo mu wychodzi. Dlatego swoją uwagę skupiłam bardziej na jego „braciach”.
Jednak CGI nie zachwyca tak bardzo, jak w przypadku filmu z 2016 roku. Tutaj bardzo rzuca się w oczy sztuczność rodem ze średnio budżetowej animacji dla dzieci, a widać to zwłaszcza w przypadku zwierząt. Nic jednak dziwnego, skoro twórca dysponował skromniejszym i znacznie biedniejszym budżetem od swojego poprzednika. Nie znaczy to jednak, że film odrzuca wizualnie. Wręcz przeciwnie, można znaleźć tutaj wiele perełek, takich jak sama dżungla, jak dla mnie wyglądająca malowniczo, a miejscami wręcz strasznie. Natomiast oprawa muzyczna zachwyca, jest przyjemna dla ucha, a nawet delikatna. Nitin Sawhney spisał się na medal.
Legenda ożyła
Andy Serkis dał z siebie wszystko, a przede wszystkim wielkie serce, niesamowitą pasję i bezinteresowne oddanie dla projektu. I to widać. Niestety, przy ograniczonym budżecie nie mógł w pełni wykazać się umiejętnościami twórczymi, przez co produkcja straciła wiele walorów technicznych. Ciężko też oprzeć się wrażeniu, że w pewnym momencie zgubił się gdzieś w dżungli i wciąż szuka z niej wyjścia. Jednak warto obejrzeć tę produkcję, bo wracają wspomnienia z dzieciństwa, trochę jednak zostają one zaburzone przez panujący tutaj mroczny klimat, który jest największym plusem tej produkcji.