Joanna: Tyle syfu w Bałtyku, że nie wiadomo, od czego zacząć…
Marcin: Najlepiej od początku, bo to pierwszy film o zombie w historii polskiej grozy, będący swojego rodzaju społecznym manifestem nawołującym do podejmowania świadomych, proekologicznych działań na rzecz ochrony matki ziemi. To historia w krzywym zwierciadle, poniekąd profetyczna, ukazująca, co może się stać, jeśli w porę nie obudzimy się i nie zaczniemy dbać o przyrodę, jak należy. Jest to więc wydarzenie bezprecedensowe, niemniej sam horror budzi raczej ambiwalentne odczucia.
Joanna: All I have are negative thoughts… Ok, nie jest aż tak źle, choć z sali kinowej faktycznie wychodziłam przede wszystkim z poczuciem zdezorientowania. Muszę przyznać, że czekałam na ten film – początkowo z niepokojem, później, po całkiem entuzjastycznych sygnałach z Festiwalu Filmowego w Gdyni, nawet z lekką ekscytacją. Moją ciekawość budziły właśnie powody, które przytaczasz powyżej. Rodzimi twórcy tak rzadko sięgają po czyste kino gatunkowe, zwłaszcza horrory, a już zwłaszcza te w jakiś sposób zaangażowane społecznie. Coroczne wyniki box office’u pokazują też, że Polacy chcą oglądać polskie filmy i chętnie chodzą na nie do kina – tym bardziej widziałam w Apokawixie pewną szansę na odczarowanie łatki filmów o zombie (czy też horrorów jako takich), które wciąż jeszcze kojarzą się z rozrywką gorszej kategorii. Wiem, że Ty masz o filmie Żuławskiego nieco lepsze zdanie niż ja, może więc – żeby nie zaczynać od smęcenia – zacznijmy od tego, co się tu udało.
Marcin: Zgadza się. Ja wyszedłem z kina ukontentowany tym, co zobaczyłem na ekranie. Po zwiastunie nie spodziewałem się ambitnego filmu grozy, którego w naszej kinematografii obecnie po prostu nie ma i raczej długo jeszcze nie będzie. Liczyłem na soczystą dawkę dobrej zabawy i to Żuławskiemu się zdecydowanie udało. Do tego umiejętnie dobrana obsada aktorska na czele z Mikołajem Kubackim, podstarzałym, ale wciąż ruchliwym Pazurą i ekscentrycznym Fabijańskim daje radę udźwignąć tę apokaliptyczną imprezę. Myślę, że oni także dobrze bawili się na planie filmowym podczas powstawania Apokawixy. Można też stwierdzić, że reżyser znalazł się w dobrym miejscu i czasie – pandemia koronawirusa, ocieplający się klimat, wizja globalnego kataklizmu ekologicznego, napięta sytuacja polityczna kraju wzbudzająca w polskiej młodzieży postawę buntowniczą – warunki wręcz idealne do stworzenia apokaliptycznej wizji rzeczywistości.
Joanna: Jasne, aktorzy (i zapewne cała ekipa) ewidentnie bawili się na planie świetnie. Młoda obsada ma ogromny potencjał, a i te bardziej opatrzone już twarze, jak wspomniany przez Ciebie Cezary Pazura czy Tomasz Kot, mieli szansę odejść od swojego standardowego repertuaru. Można też w tym momencie zażartować, czy Matylda Damięcka przypadkiem nie pozazdrościła bratu występu w Furiozie (postać ultraski parającej się na boku dilerką to akurat mój osobisty highlight tego filmu), jednak w ogólnym rozrachunku ich fun udzielił mi się w umiarkowanym stopniu. Raz – że postacie drugoplanowe są tu w ogromnej mierze bytem zupełnie pretekstowym, dwa – grupa głównych bohaterów okazuje się zupełnie nijaka, sprowadzona do jednej, dwóch cech osobowości i jednego stereotypowego archetypu. Mamy więc m.in. katolicką cnotkę wypierającą swoją rozbudzoną już seksualność, wycofaną emo, niezbyt rozgarniętego mięśniaka, normika z przeszłością, rozpuszczonego bogola – i tyle. Żuławski i współtworzący z nim scenariusz Krzysztof Bernaś nie pokusili się o przełamanie schematów ani pogłębienie psyche młodych, choć o psychoterapii mówią oni sporo – głównie na poczet suchych żartów. Oczywiście jak najbardziej miałoby to sens, gdyby głównym punktem ciężkości był tu właśnie gatunek, tymczasem samej konwencji jest tu jak na lekarstwo. A pretekst do postawienia, nomen omen, diagnozy przecież był idealny – portretują w końcu młodzież wymęczoną przez wciąż obecną pandemię, która (tu banał) „najlepsze lata swojego życia” spędza w izolacji.
Marcin: Słuszna uwaga. Kreacje bohaterów nie są rozbudowane. Można odnieść wrażenie, jakby zostały potraktowane po macoszemu, bez dbałości o psychologiczną stronę postaci, aczkolwiek twórcy od początku idą w banały, wcale się z tym nie kryjąc. Niektóre sceny bezpośrednio wydają się nawiązywać do innych produkcji, jak Need for Speed, a w dialogach znajdziemy pełno znanych aforyzmów z klasyków (również polskich). Problem też polega na tym, że my, Polacy, lubimy się bać, chodzić do kina na premiery horrorów, natomiast nasze rodzime kino grozy zupełnie leży. Może to trochę stereotypowe określenie, ale nie potrafimy tworzyć dobrego kina gatunkowego (z wyjątkiem dramatów, w tym filmów wojennych, choć tutaj też bywa różnie). Jesteśmy więc przesiąknięci zagranicznymi produkcjami – od pierwszych wizualizacji Frankensteina czy Draculi, niewpasowujących się w nasze specyficzne polskie realia – aż po ówczesne, często przehajpowane ghost story naszpikowane po brzegi jumpscare’ami. To sprawia, że brakuje nam powiewu świeżości, ambitnego kina grozy, które będzie doceniane poza naszym podwórkiem i którego nie będziemy musieli się wstydzić na scenie, chociażby, europejskiej. Myślę, że Żuławski i spółka nie chcieli podjąć zbędnego w ich odczuciu ryzyka i postawić na jedną kartę. Wybrali więc masowość – „pierwszy polski horror o zombie”, któremu bliżej do Projektu X, aniżeli Łowców zombie Christophera Ladona (spodziewałem się po części horroru w tym klimacie). Widzowie, którzy oczekiwali i po cichu liczyli na powiew świeżości, z pewnością poczuli się rozczarowani. To ta część widowni, która ziewała z nudów podczas seansu lub opuściła salę kinową w połowie filmu. Po części im się nie dziwię. W lesie dziś nie zaśnie nikt Bartosza Kowalskiego pokazało, że polskie kino grozy ma zdecydowanie charakter odtwórczy, sztampowy i kiczowaty. Trudno będzie nam przełamać ten schemat i wyjść poza jego ramy. Myślę, że okazja, jak też wspominasz, ku temu, aby przedstawić głębszą wizję człowieczeństwa, wykorzystując psychologię głębi, jak najbardziej była. Niemniej zabrakło podjęcia tego ryzyka.
Joanna: Zastanawiam się, czy tu aby na pewno chodzi o niechęć do ryzyka, czy może po prostu o zupełne niezrozumienie psyche pokolenia wkraczającego właśnie w dorosłość. W kontraście przychodzi mi na myśl nie tak dawna premiera – Bodies Bodies Bodies Haliny Reijn. Wydaje się, że intencja autorów była zbliżona – zdiagnozować tzw. „pokolenie Z”. Zauważmy, że twórcy są w zbliżonym wieku (Żuławski skończył 50 lat, Reijn – 46), zawsze więc byłaby to diagnoza zapośredniczona i obarczona krytycznym filtrem przedstawiciela pokolenia de facto rodziców. I o ile Reijn żartuje z wizerunku „zetek” dobrotliwie i ze swadą, o tyle Żuławski wydaje się te stereotypy internalizować i traktować zupełnie na poważnie, do tego z subtelnością młota udarowego. Definiująca je wrażliwość wobec społecznej niesprawiedliwości i świadomość następujących kryzysów – z angielska kryjące się pod pojemnym pojęciem „wokeness” – są tu przyczynkiem do zakręcenia sarmackim wąsem i zarechotania nad przewidywalnymi gagami. Całokształt sprawia wrażenie obcowania z tworem, wybacz kolokwializm, dziaderskim. Wspomnieć trzeba też o rozciągniętym, zupełnie zbędnie moim zdaniem, metrażu, wypełnionym głównie przeciągniętą, przegadaną i ostatecznie niewiele wnoszącą ekspozycją. Apokawixa trwa dwie godziny. Bodies… osiąga dużo, dużo więcej – emocjonalnie, psychologicznie i pod kątem samego „dziania się” (i frajdy z tegoż!) – w czasie o pół godziny krótszym. Nie dłużył Ci się? Mnie strasznie.
Marcin: Mam nieco inne odczucia, film oglądało mi się całkiem przyjemnie, a te bite dwie godziny upłynęły szybko. W przywołanym przez Ciebie Bodies Bodies Bodies ekspozycja jest równie przydługa. Poza tym jestem raczej z tych osób, które nie robią sobie nadziei po obejrzanym uprzednio zwiastunie, a polską grozę przyjmuję z przymrużeniem oka. Sądzę, że chłodny realizm pozwolił mi po prostu dobrze się bawić podczas seansu i nie oczekiwać, że film Żuławskiego okaże się objawieniem roku. Obawiam się, że długo będziemy musieli czekać na rodzimy horror, który wbije w fotel i zadowoli widzów po obu stronach barykady – szklanka będzie zawsze tylko do połowy pełna. Owszem, można mieć do samego Żuławskiego pretensje o to, że zupełnie nie zważa na psychologię głębi, idzie w sztampę, ale z drugiej strony może to właśnie jest jego sposób na zdefiniowanie własnej twórczości, niezależnej od dokonań swojego ojca, którego filmy były docenianie między innymi na festiwalu w Cannes. W ten sposób zapobiegnie przylepieniu sobie łatki i pozwoli mu „nie jechać” na samym tylko nazwisku. Największym mankamentem Apokawixy jest z pewnością zignorowanie status quo podgatunku. Oglądając film, można odnieść wrażenie, że w polskim horrorze o zombie zdecydowanie za mało jest… samych zombie. Być może Żuławski nie odrobił lekcji i nie zapoznał się z klasyką gatunku, a może nawet nie zamierzał nigdy tego robić. Niemniej gdyby nie wątek o zanieczyszczaniu Bałtyku, poprzez które szerzy się sinica (chyba możemy tutaj uchylić rąbka tajemnicy?), będąca bezpośrednią przyczyną epidemii „zombizmu”, film równie dobrze mógłby pozostać zwyczajną, nieco zamerykanizowaną komedią, która przeszłaby totalnie bez echa.
Joanna: To jest właśnie to, o czym wspominałam – niekończąca się ekspozycja. Bodies… może i miało jej sporo (bo i musiało, skoro konstrukcja fabuły de facto bliższa była klasycznemu whodunit aniżeli standardowemu slasherowi), ale zauważ, że tam przekazywana ona była w działaniu. Film to medium wizualne – pokaż, nie gadaj. Trudno jest mi też zrozumieć, z czego wynika właśnie taki rozkład sił w filmie Żuławskiego, zupełnie nieproporcjonalnie mało uwagi poświęcający właśnie i ekoprzekazowi, i głównej atrakcji seansu. Budżet, ograniczenia techniczne – charakteryzacja wygląda tu przecież nie najgorzej? A może podświadomie czuje, że polska branża filmowa nie jest gotowa na pełnoprawne kino grozy w swojskim wykonaniu? Popularność festiwali fetujących kino klasy B (i dalszych liter alfabetu), kino gatunkowe – mamy przecież festiwale Octopus, Splat!, regularne przeglądy „najlepszych z najgorszych”, VHS Hell itp. – wydają się temu przeczyć.
Marcin: W moim odczuciu z założenia Apokawixa nie miała być ambitnym kinem grozy wyznaczającym nowe, gatunkowe ścieżki w rodzimej kinematografii ani tym bardziej horrorem dla koneserów gatunku. Miała być przekazem masowym, który okaże się polskim blockbusterem, co sądząc po reakcjach publiczności, zdecydowanie się nie udało. Sam tytuł będący neologizmem powstałym z połączenia de facto wulgaryzmu i terminologii judaistycznej nawiązującej do spełniającego się proroctwa o zagładzie ludzkości sugeruje, że będzie to nic innego jak suto zakrapiana alkoholem impreza z motywem zombie w tle. Wspomniałem wcześniej o ryzyku i uważam, że to po części może być wyjaśnieniem, dlaczego Żuławski poszedł właśnie w takim kierunku. Reżyser ma ogromny potencjał, a talent do tworzenia filmów wyssał z mlekiem matki, dlatego tym bardziej możemy się zastanawiać, dlaczego Apokawixa to kino przeznaczone dla mas, które zdaje się nie pokrywać z oczekiwaniami większości odbiorców. To pokazuje, że widzowie są złaknieni prawdziwej grozy z polskim wydaniu, a nie stylizowanych na amerykańskie produkcje horrorów. Z drugiej jednak strony – czy ta gotowość aby na pewno występuje w naszej społeczności? W wymienionych przez Ciebie festiwalach filmowych na próżno szukać rodzimych obrazów. Były w poprzedniej dekadzie co prawda pojedyncze produkcje w postaci Demona Marcina Wrony, średniometrażowej Kochanki Szamoty czy Ciemno, prawie noc Borysa Lankosza, które próbowały poniekąd zdefiniować polską grozę. Odnoszę wrażenie, że naszych twórców nie stać na kręcenie naprawdę dobrych horrorów.
Joanna: Może w tym właśnie leży prawdziwe źródło problemu – z jednej strony ukłon w stronę możliwie jak najszerszej publiczności (chociaż adresując coś „do wszystkich”, de facto nie adresujemy do nikogo…), z drugiej – kasa? Jak wiadomo, w Polsce trudno jest zrealizować film bez dotacji z PISF, a więc państwowych funduszy… No, chyba że nazywasz się Patryk Vega albo reklamujesz słynne już parówki. Czy w tym właśnie leży clou problemu? Trzymamy się bezpiecznych ram, żeby nie stracić tych środków i nie zniechęcać „przypadkowego” zjadacza popcornu? Od premiery 7 października Apokawiksę zobaczyło niewiele ponad 20 tys. widzów… Więc ta strategia chyba nieszczególnie się tu sprawdziła.
Marcin: Fakt. Sami twórcy spodziewali się znacznie lepszego otwarcia i większego zainteresowania produkcją. Zapewne film dość szybko zostanie zdjęty z kinowych ekranów. Potencjał był, a skończyło się jak zwykle, niemniej, mimo wszystko, w moim odczuciu nie jest to film najgorszy. Podtrzymuję tezę, że Apokawixa miała być jedną wielką imprezą, na której widzowie mają się dobrze bawić, a nie doszukiwać się głębszych przekazów.
Joanna: A mogła być przecież czymś o wiele, wiele więcej…
Na film Apokawixa zapraszamy do sieci kin Cinema City!