Robert Kirkman wraca do klimatów (mniej więcej) postapokaliptycznych. Tym razem jednak ludzkość nie staje w obliczu epidemii zombie, a zjawiska o zupełnie innej skali. Czy Pieśń otchłani ma szansę powtórzyć sukces Żywych trupów? Pierwszy tom daje przesłanki zarówno dla potwierdzenia takiej tezy, jak i mogące jej zaprzeczyć.
Już na pierwszych stronach albumu autorzy wrzucają nas bez słowa wyjaśnienia w sam środek akcji. Widzimy zdewastowane, pokryte dziwną grzybopodobną naroślą ulice i budynki oraz uciekających w panice ludzi ściganych przez zamaskowaną postać w pelerynie. Po chwili na ich drodze pojawia się ogromnych rozmiarów potwór, który momentalnie zaczyna atakować bohaterów sceny. Dopiero po rozpisanej na kolejnych kilka plansz potyczce twórcy przenoszą nas w odludny, pustynny plener, gdzie przekonujemy się, że zakapturzony mężczyzna to główny bohater historii, Nathan Cole. Dopiero od tego momentu Kirkman zaczyna powoli wyjaśniać czytelnikom założenia świata przedstawionego.
Poszukiwacze zaginionego miasta
Fabuła Oblivion Song opiera się na interesującym koncepcie, przełamującym nieco schematy opowieści postapo. Twórca Żywych trupów postanowił tym razem zmodyfikować nieco skalę kluczowego wydarzenia, które zmieniło świat. I zrobił to w taki sposób, że kataklizm ten jest zarówno mniejszy jak i większy od zombieapokalipsy, z jaką mieliśmy do czynienia w jego najsłynniejszej serii. Tajemnicze zjawisko dotyczy zdecydowanie skromniejszego obszaru, jak się bowiem okazuje, wpłynęło jedynie na Filadelfię i polegało na tym, że centrum miasta wraz z mieszkańcami „wyparowało”. I tu dochodzimy do tego, dlaczego skala katastrofy jest jednocześnie wręcz kosmiczna w porównaniu do tej z historii o Ricku Grimesie. „Wyparowanie” to bowiem niezbyt precyzyjne określenie. Lepszym byłoby „przeniesienie”, ponieważ fragment miasta został teleportowany do innego wymiaru – w dodatku pełnego obcych, drapieżnych form życia.
Opowieść rozwija się dynamicznie, wciąga i ani się obejrzymy, a pierwszy tom dobiega końca, pozostawiając nas w oczekiwaniu na kontynuację. Jednak zanim dotrzemy do ostatniej strony, dzieje się sporo. Kirkman, podobnie jak w swojej sztandarowej sadze o truposzach, potrafi żonglować zwrotami akcji i piętrzyć przed bohaterami przeszkody. Nie tylko urozmaica w ten sposób historię, ale również lepiej kreuje postacie, które wystawione na rozmaite przeciwności losu nabierają charakterologicznej głębi. W Żywych trupach konstruowanie portretów psychologicznych protagonistów i antagonistów oraz śledzenie zmian ich osobowości w pewnym momencie przyćmiło całą zombiakową otoczkę, sprawiając, że seria stała się bardziej dramatem obyczajowym niż historią przygodową lub grozy w realiach postapo. Ciekawe czy Oblivion Song podąży w podobnym kierunku.
Rzemieślnicze rysunki
O ile warstwa scenariuszowa i kreacja bohaterów sprostała moim oczekiwaniom, to szata graficzna mnie zaskoczyła, a nawet nieco rozczarowała. Nie zrozumcie mnie źle, nie spodziewałem się jakichś ekstrawagancji. W końcu to głównonurtowy komiks ze średniej półki, a nie jakiś artystyczny eksperyment. Projekty ludzi i potworów są przyzwoite, a sceny sprawnie narysowane, jednak w kresce Lorenzo de Feliziego nie ma nic charakterystycznego, co przykułoby wzrok czytelnika na dłużej. Brakuje choćby skromnego założenia estetycznego, które stanowiłoby wyróżnik serii, jakim w przypadku Trupów stała się nawiązująca do estetyki filmów George’a Romero paleta odcieni szarości. Największy zawód sprawiła mi jednak warstwa kolorystyczna. Ilustracja na okładce sugeruje brudne, nieco przygaszone, „toksyczne” barwy, jednak wnętrze komiksu pełne jest nasyconych, wręcz jaskrawych plansz. Odpowiadająca za kolorystykę Annalisa Leoni nie zróżnicowała również dostatecznie palety w scenach rozgrywających się na Ziemi oraz we fragmentach mających miejsce w innym wymiarze. Pole do popisu przy podkreślaniu obcości, dzikości i grozy przeniesionego kawałka miasta było duże, jednak drzemiący w tym elemencie potencjał graficzny nie został należycie wyeksploatowany.
Uh, te paskudne anglicyzmy, sigh…
Polskie wydanie prezentuje się podobnie do innych pozycji z oferty Non Stop Comics – format nieco mniejszy niż A4, miękka oprawa, kredowy papier i matowy lakier na okładce sprawiają, że stosunek ceny komiksu do jakości wydania oraz jego objętości jest bardzo korzystny. Pod kątem translatorskim i edytorskim Pieśń otchłani stoi na wysokim poziomie. Dialogi brzmią naturalnie, a w tekście trudno znaleźć jakieś błędy. Moją niechęć wywołało jednak pozostawienie w oryginale onomatopei. Rozumiem taki zabieg względem wyrazów dźwiękonaśladowczych w tle, ponieważ część wydawców (oraz zagranicznych licencjodawców) unika nadmiernej ingerencji w rysunki. Zupełnie jednak nie dociera do mnie, jaka logika mogła stać za pozostawieniem anglojęzycznych wersji wszelkich westchnień, kaszlnięć i oddechów umieszczonych w dymkach. Bo o ile „BEEP” czy „WHUDD” znajdujące się na ilustracji jedynie omiata się wzrokiem, a czasem wręcz ignoruje, to jednak pojawiające się w sąsiedztwie polskich zdań „huh”, „whew” czy „sigh” wyglądają co najmniej niedbale, żeby nie napisać – amatorsko. Na domiar złego oprócz oryginalnego zapisu „aaah” zastosowano spolszczone „aaach”, do redakcyjnych grzechów dodając niekonsekwencję. Na szczęście jest to jedyny aspekt polskiej edycji, który wzbudził u mnie zastrzeżenia.
Oblivion Song. Pieśń otchłani jak na razie jawi się jako dobra przygodowa historia science fiction oparta na oryginalnym punkcie wyjścia. Chociaż osobowości poszczególnych postaci skonstruowane zostały w przemyślany sposób, a sposób narracji pokazuje doświadczenie scenarzysty, to pierwszemu tomowi daleko do majstersztyku, jakim momentami były Żywe trupy. Również w warstwie wizualnej trudno znaleźć element, który wyróżniałby historię Nathana Cole’a na tle innych sensacyjnych komiksów s-f. Niewykluczone jednak, że podobnie jak poprzednie dzieło Kirkmana, także Pieśń potrzebuje czasu, by nabrać wiatru w żagle i dopiero kolejne części zaprezentują ją w pełnej krasie. Niezależnie od tego, jak rozwinie się cykl, otwierający go album stanowi solidny kawałek fantastycznonaukowej akcji i zapewnia porządną porcję rozrywki.