Co tak długo?
Minęło trochę czasu zanim Capcom zdecydował się powrócić do świata Devil May Cry. Po drodze mieliśmy oczywiście niesławny reboot, który jednak, o ile nie był grą złą, to nie był też tym, czego oczekiwali fani – w zbyt wielu miejscach twórcy pozwolili sobie na twórczą wolność. Nie stało się to jednak bez powodu. W tamtym okresie Capcom zamierzał bardziej otworzyć się na rynek zachodni. Powierzali swoje gry zewnętrznym studiom, a Devil May Cry, w tym przypadku brytyjskiemu Ninja Theory, które miało odświeżyć markę i zrobić ją bardziej atrakcyjną dla graczy spoza Japonii. Niestety w efekcie zrazili do siebie pierwotnych fanów. W „piątce” nieszczęsne DmC jest całkowicie ignorowane, a Capcom sam zabrał się za produkcję i z powracającym Hideakim Itsuno na czele, wrócili do korzeni.
Serię Devil May Cry można scharakteryzować w kilku słowach. Niedorzeczna, ignorująca wszelkie prawa fizyki, siekanka z demonami w roli głównej. Wszystko przy ciężkiej muzyce, czasem niebezpiecznie blisko granicy cringe’u. Cel główny? Dobra zabawa. Do tych gier trzeba podejść z pewnym dystansem. Nie traktują się poważnie i to jest w nich piękne. Pod tym względem, jako wieloletni fan, uważam „piątkę” za godnego następcę w serii. To jednak nie wystarczy, żeby nazwać ją dobrą grą. Do tego posłużą mi jej inne aspekty.
Stare, dobre DMC
Historia nigdy nie była centralnym punktem serii. To nie znaczy, że nie ma jej wcale, albo że jest marginalizowana. Jest angażująca, ale co ważniejsze daje miejsce bohaterom do… bycia sobą. Bo to wokół nich zawsze wszystko się kręci. I tak też jest w piątej odsłonie. Czy są to wyżyny scenopisarstwa? Niekoniecznie, ale to, co mamy zdecydowanie wystarcza, żeby cieszyć się narracją. Niestety nie mogę tego powiedzieć o świecie gry, o którym nie wiemy prawie nic, mimo że istnieje od 18 lat, a i „piątka” nie robi wiele w tym zakresie. Mamy światy ludzi i świat demonów, które się przenikają, znamy historię rodziny Dantego. I to tak naprawdę tyle. Jeśli twórcy czegoś potrzebują, to wyciągają to z kapelusza. Brakuje mi tu jakiejś ciągłości, punktu zaczepienia. Może niepotrzebnie, bo wszelkie reguły i tak prędzej czy później zostałyby złamane.
To co nas najbardziej interesuje, to rozgrywka, czyli przede wszystkim walka. Oddano nam do dyspozycji trzy postaci. Zaczynamy jako powracający z czwartej części Nero, który tym razem zamiast swojej demonicznej ręki ma mechaniczne protezy. Każda z nich to inny atak specjalny. Możemy je też niszczyć, wykonując potężniejszą wersję umiejętności. Działają one na zasadzie magazynka – po wykorzystaniu jednej, Nero zakłada następną w ustalonej wcześniej kolejności. Po paru misjach dostajemy w ręce pozostałe dwie postaci. Dante to nasz stary, poczciwy łowca demonów. Zamiast protez ma masę zabawek do wykorzystania, a gra cały czas nas rozpieszcza i daje nowe (ktoś chętny na demoniczny motocykl, dzielący się na połowy, z których każda działa jak piła łańcuchowa?). Sama ilość możliwych ruchów sprawia, że Dante jest zdecydowanie najtrudniejszą, ale też najbardziej satysfakcjonującą postacią do grania. Mamy jeszcze tajemniczego V, którego styl rozgrywki jest czymś nowym w serii. Jest przywoływaczem, który sam nie bierze bezpośrednio udziału w walce, tylko wyręcza się trzema Chowańcami. To jednak on musi zadać kończący cios na obezwładnionych przeciwnikach. Osobiście uważam go za najmniej angażującą postać, bo często sprowadzał się do bezmyślnego mashowania przycisków (sterowanie kilkoma jednostkami w grze akcji nie jest wcale takie łatwe), w czym, w porównaniu do Nero i Dante, był całkiem efektywny. Stanowił jednak przyjemną odskocznię, a jeśli ktoś zdecyduje się naprawdę przysiąść do V i nauczyć się nim grać, to jestem pewien, że nie pożałuje. System progresu nie różni się od poprzednich części – podczas każdej misji zdobywamy czerwone kule, za które odblokowujemy nowe ruchy i statystyki dla każdej postaci.
Widać, ze minęło 11 lat
Design przeciwników nie pozostawia wiele do życzenia, chociaż nie byłby to Devil May Cry, gdyby nie wykorzystywał kilkakrotnie tych samych bossów. Sam już nie wiem, czy można to nazwać minusem, czy po prostu dziwną tradycją serii. Niestety muszę jednak trochę ponarzekać na poziom trudności. Gra jest po prostu zbyt łatwa, żeby cieszyć się wszystkimi naszymi ruchami i zabawkami. Po każdym przejściu odblokowujemy wyższe poziomy, gdzie dopiero tak naprawdę zaczyna się prawdziwa zabawa. Trzeba się liczyć z tym (to tyczy się wszystkich odsłon), że jeśli zamierzamy zagrać raz, to prawdopodobnie doświadczymy gry tylko częściowo. Pierwsze przejście należy traktować trochę jako samouczek, gdzie oswajamy się z combosami, przeciwnikami i sterowaniem. A jeśli już jesteśmy przy sterowaniu – gra zrobiła wielkie postępy względem poprzedniczki. Koniec z nieposłuszną kamerą, a grając z myszką i klawiaturą, nie czuje się na każdym kroku, że z kontrolerem byłoby wygodniej, co było dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem.
Devil May Cry 5 wygląda świetnie. RE Engine, zaprojektowany z myślą o horrorach (ResidentEvil), sprawdza się tutaj wyśmienicie. Twarze bohaterów (skany prawdziwych aktorów) i ich mimika wyglądają imponująco. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to ruch ust, który jest stworzony dla japońskiego dubbingu. Swoją drogą, wiedzieliście, że aktorzy podkładający głosy Nero i Dante byli swego czasu Rangerami w Power Rangers? To co jednak jest tutaj najbardziej imponująco, to jak DMC5 działa. Mój komputer ma już swoje lata i krztusi się niemiłosiernie na każdym nowym tytule, a tutaj jakby przeżywał swoją drugą młodość. Stabilne 60 klatek na wysokich ustawieniach to coś, co już prawie zapomniałem jak wygląda. Zgrzytem były tylko bardzo często crashe, na które jednak narzekało stosunkowo niewiele osób. No i niestety muszę wspomnieć o zróżnicowaniu krajobrazu, a raczej jego braku. Mamy kilka leveli w mieście, ale większość gry spędzamy w środku demonicznego „drzewa”, gdzie wszystko wygląda tak samo nudno i żaden poziom grafiki tego nie naprawi.
Podsumowanie
Devil May Cry 5 jest dla mnie najlepszą odsłoną serii. Jest wszystkim, czego oczekiwałem i poza nudną paletą kolorów musiałbym szukać złego na siłę. Jeśli jesteś fanem cyklu, to przygotuj się na więcej tego, co lubisz (więcej niż się spodziewasz), a jeśli jesteś nowicjuszem, to daj DMC5 szansę, bo w moich oczach to jedna z najlepszych gier akcji na rynku (tylko pamiętaj, żeby czasem przymknąć oko na niedorzeczności). Sukces tej gry cieszy też z innego powodu. Jest to kolejna produkcja Capcomu, która nie zawodzi. Japoński producent jest ostatnio na fali (RE7, RE2, DMC5) i oby zostało tak jak najdłużej.