Zagadki wyrzućmy do kosza
Początek nie zapowiada tragedii. Pierwsze sceny wywołują falę pytań dotyczących tego, co się właśnie na ekranie dzieje. Dialogi niezrozumiałe dla widza, nagrywanie filmu instruktażowego dla następcy (następcy czego?) oraz próba podpalenia budynku, kończąca się śmiercią dopiero co poznanej postaci. Następnie pojawia się faktyczna bohaterka filmu, Ciri Iris (Freya Allan), która po śmierci dawno nie widzianego ojca, odziedzicza zaniedbany bar. Pierwszej nocy w odwiedziny przychodzi tajemniczy Neil (Jeremy Irvine), oferując sporą ilość pieniędzy za ujrzenie kogoś w piwnicy. Ciri Iris nie do końca wiedząc o co chodzi, zgadza się na propozycję i podpisuje dokument uprawniający ją do pełnego odziedziczenia baru.
Nie wchodząc w szczegóły, fabuła prezentuje się dość tajemniczo i potrafi zainteresować widza. Jednak film sam strzela sobie w stopę ze strzelby, wyjaśniając szybko większość zagadkowej otoczki. Wyglądało to, jakby scenarzysta bał się, że za długie utrzymanie sekretów będzie za ciężkie do zniesienia dla odbiorców. Tym sposobem to, co było kreowane na początku, traci zupełnie znaczenie.
Na szczęście nie postawiono na szybkie wyjaśnianie wszystkiego. Pozostaje ostatnia zagadka, która towarzyszy nam aż do końcówki seansu, ale tutaj wszelkie pomysły się skończyły, bo rozwiązanie jej należy do jednej z bardziej charakterystycznych, horrorowych cliché, jakie można sobie wyobrazić. Całość filmu jest dość dziwną mieszaniną pewnych mało widocznych, oryginalnych rozwiązań z typowymi do bólu scenami wyglądającymi jak z losowej produkcji grozy.
Strach też do kosza
Gdyby chociaż wykonanie było porządne, to te cliché by nie przeszkadzały, jednak widoczne słabe efekty specjalne oraz brak jakiegokolwiek strachu podczas śledzenia wydarzeń znacząco pogrzebały całość. Więcej było momentów, w których powstrzymywałem śmiech, niż poczułem jakikolwiek lęk. Gra aktorska również nie pomagała. Tak jak Freya Allan i Jeremy Irvine dawali radę, tak występ Ruby Barker, która grała przyjaciółkę głównej bohaterki, to była tragedia. Od tej postaci nie dało się wyczuć żadnej wiarygodnej emocji.
Przy obrazie starano się działać. Ładne ujęcia i zabawa kamerą są widoczne, nie zauważyłem również problemów z operowaniem światłem i cieniem, ale nie jest to nic nadzwyczajnego, a w pewnych momentach było to użyte w celu zarzucenia słabego straszaka, co odbiera temu urok. Muzyki w żaden sposób nie zapamiętałem, a dźwięki, mające wpłynąć na atmosferę całości, nie reprezentowały sobą nic odkrywczego, ponadto często też denerwowały.
Dwie minuty do piekła może by się obronił, gdyby nie zdradzał swoich tajemnic na początku i nie szedł w stronę typowego horroru, a obrał własną ścieżkę, która była ukazana w pierwszych scenach. Tak to zostaje nam słabo wykonany film pseudo grozy, bez szans na długie zapamiętanie po wyjściu z sali kinowej.
Za możliwość obejrzenia filmu dziękujemy sieci kin Cinema City!