Tom drugi był pełen dramatycznych wydarzeń. Najpierw Bruce Wayne na granicy wycieńczenia wyłapywał uciekinierów z Arkham, by potem wpaść w pułapkę Bane’a. Nowy złoczyńca nie dość, że wyglądał jak Mount Everest mięśni przyodziany w strój luchadora, to jeszcze okazał się być niezwykle inteligentny i przebiegły. I to w końcu Bane’owi udało się złamać Batmana – w przenośni i dosłownie. Wayne z przetrąconym kręgosłupem nie był w stanie kontynuować swojej misji, dlatego przekazał swój tytuł i sprzęt Jean-Paulowi Valleyowi. Ten, przez fanów nazywany Azbatem, dość szybko i w zasadzie bezproblemowo rozprawił się z Bane’em i zaczął prowadzić walkę z przestępczością według swoich zasad.
Program
Tom trzeci to bezpośrednia kontynuacja wcześniejszych wydarzeń. Aczkolwiek próżno tu szukać równie przełomowych sytuacji. Krucjata opowiada po prostu o czasach panowania nowego Batmana i jego coraz większego odklejenia od rzeczywistości. Azbat nie przejmuje się etosem pracy swojego poprzednika i woli działać w pojedynkę. Dochodzi nawet do dość komicznej sytuacji, w której Valley decyduje się zamurować wejście do Piwnicy Nietoperza, by Robin nie mógł z niej korzystać. Nowy Mroczny Rycerz jednocześnie prowadzi swoisty wyścig zbrojeń z przestępcami. Gdy tylko pojawia się jakaś przeszkoda, to od razu załącza mu się „program” – czyli hipnotyczny trans – i siada do szkicownika/warsztatu. W ten sposób Batman co rusz dostaje nowe zabawki (za co producenci tych z prawdziwego świata byli pewnie DC dozgonnie wdzięczni).
Impostor: test na nietoperza
Mój główny zarzut do poprowadzenia zmiany warty na nietoperzym stanowisku w poprzedniej odsłonie był taki, że wszystko działo się tam za szybko. Ledwie Jean-Paul Valley ubrał spiczaste uszka, a już wlatywał we wrogów na pełnym Azraelu, masakrując swoich przeciwników i postępując wbrew kodeksowi poprzednika. I tutaj jest tego więcej. Pomimo że część z tych radykalnych metod jest całkiem skuteczna, żaden z licznych scenarzystów nawet nie próbuje przekonać czytelnika, że nowy Batman nie jest psycholem. Najciekawiej w tym wszystkim wypadają interakcje z ludźmi z otoczenia alter ego Wayne’a. Taki Jim Gordon zdaje się cały czas łudzić, że to tylko zmiana w charakterze Mrocznego Rycerza. Świetnie skontrastowane jest to z Jokerem, któremu wystarczy chwila, by od razu wyczuć impostora.
Dodatkowy problem w Krucjacie jest taki, że gdy zabrakło Bane’a, to w jego miejsce wskoczyła banda totalnie losowych i jednostrzałowych złoczyńców. Tam, gdzie Azbatowi przychodzi walczyć z klasycznymi łotrami, jak Mr. Freeze czy wspomniany Joker (który ma w swojej historii tonę kapitalnych filmowych smaczków), to jest bardzo dobrze. Jednak na jednego porządnego złola przypada trzech nudnych debiutantów.
Taki duży
588 stron poprzedniego tomu potrafiło zrobić wrażenie. Krucjata Mrocznego Rycerza na to: potrzymaj mojego bataranga. Całość zamknięto w 744 stronach – słownie: SIEDMIUSET CZTERDZIESTU CZTERECH stronach. Choć gdyby ktoś mnie zapytał, to powiedziałbym, że jest ich więcej. Wynika to z tego, że tom trzeci jest bardziej rozdrobniony od poprzednika, który w centrum cały czas miał Batmana. W kontynuacji dochodzą jeszcze zeszyty z solowych serii Robina i Catwoman. Szczególnie ta pierwsza mocno niedomaga, bo nie prezentuje nic interesującego. Ot, przygody młodego chłopaka, który musi ukrywać swoją supertożsamość. Całość, w połączeniu ze strasznie miałkimi przeciwnikami (ot gang samochodowy), czytałem raczej z obowiązku, a nie dla przyjemności. Ciekawiej wypadają zeszyty z Kobietą Kotem, choć tam problematyczna jest dość pokracznie potraktowana ekipa ekoterrorystów, a sam Valley wykazuje iście incelskie tendencje. Serio, niemal za każdym razem, gdy się pojawia, to wspomina, jak kręci go Catwoman – normalnie, jak gdyby posypała się ona „nietoperzomiętką”.
More Than Meets the Bat
Przy tak dużej liczbie zeszytów nie powinno nikogo dziwić, że panuje tu graficzny miszmasz. Zdecydowana większość rysowników trzyma się jednak klasycznego stylu, typowego dla powieści superbohaterskich. Jest też Vincent Giarrano, który nawet nie udaje, że interesuje go realizm. Jego prace są cudownie ekspresjonistyczne – pełno w nich dynamiki i zaburzonych proporcji.
Poprzedni tom był też zaskakująco powściągliwy w przywoływaniu EXXXTREMALNEGO ducha lat 90. Owszem, strój Azbata daleki był od ascetycznego stylu Bruce’a Wayne’a. No dobra, baaaardzo daleki z tym upodobaniem do żółci, niebieskiego i wszechobecnych krawędzi (bo wiecie, tamten czas był bardzo edgy). Jednak to, co się tu wyprawia, przechodzi nietoperze pojęcie. Z każdą kolejną poprawką stroju Jean-Paulowi coraz bliżej do Grimlocka z Transformerów.
Cień Knightfalla
Krucjata Mrocznego Rycerza wypada gorzej niż poprzednik, bo całość trąci nietop… myszką. Widać to choćby w konstrukcji głównego bohatera i w tym, z kim przychodzi mu walczyć. Bardzo spodobał mi się niemal całkowity brak Bruce’a w tym komiksie, bo też i nie o nim jest to opowieść. Najnowszy tom serii Knightfall to w dalszym ciągu przyzwoity komiks, aczkolwiek dużo lepiej czytałoby mi się to w wydaniu skondensowanym, a nie omnibusowym.