Z różnych przyczyn nie ma w Polsce tradycji czysto rozrywkowego kina gatunkowego. Zmienia się to powoli, wraz z następującą właśnie zmianą pokoleniową. Do głosu dochodzą młodzi twórcy, wychowani w dobie wycieczek do wypożyczalni VHS i stadionowych (nie zawsze legalnych) zdobyczy. Wpływy te wyraźnie widać w reklamowanym jako pierwszy w historii rodzimej kinematografii slasherze W lesie dziś nie zaśnie nikt.
Czekaj, coś jest w środku – a, zajrzę
Nie sposób nie zauważyć, jak dużym problemem jest w dzisiejszych czasach uzależnienie od wszelkiego rodzaju technologii. Organizatorzy survivalowo-wędrownego obozu offline „Adrenalina” znaleźli rozwiązanie – biorąca w nim udział młodzież przed pierwszym apelem programowo wyzbywa się wszelkich urządzeń elektronicznych, dzieli na kilkuosobowe grupy i rusza w dzicz, by – być może po raz pierwszy w życiu – zmierzyć się z naturą. Szybko okazuje się, że nie będzie to ich jedyne zmartwienie; w lesie kryje się bowiem dużo groźniejsza siła.

Źródło: spidersweb.pl
E, pewno tylko mi się wydawało, nie ma się czego bać
To prawda – fabuła wieje sztampą na kilometr. W końcu ileż można oglądać bezbronne dzieciaki w nieprzyjaznym im środowisku? Całkiem schematyczny wydaje się też dobór postaci: mamy tu Zosię (Julia Wieniawa-Narkiewicz) – dziewczynę po przejściach z wszelkimi zadatkami na final girl, Julka (Michał Lupa) – bohatera typu „widziałem wystarczająco dużo horrorów, więc wiem, jak to się skończy”, narcystyczną laleczkę (Wiktoria Gąsiewska) i młodocianego macho (Sebastian Dela), a do tego Bartka (Stanisław Cywka) – niepozornego „normika”, doklejonego jakby na siłę. Jest to przy tym zabieg jak najbardziej świadomy i wielokrotnie w trakcie akcji punktowany, głównie ustami wszechwiedzącego nerda. Bartosz M. Kowalski nie wytycza nowych szlaków, za to karnie stosuje się do zasad wytyczonych przez klasyków gatunku z Wesem Cravenem na czele. Zasad, które – warto wspomnieć – całkiem dosłownie w pewnym momencie cytuje.
O ile sama historia nie zaskakuje, zadziwiają bohaterowie, których po prostu da się lubić (konia z rzędem temu, kto nie kibicował Julkowi!). Prowadzone przez nich dialogi wypadają całkiem naturalne i okraszone są ogromną dawką humoru, rozładowującą napięcie w odpowiednich momentach. Młodzi aktorzy, poza Wieniawą i Lupą, grają przy tym dość drętwo – do tego stopnia, że warto zastanowić się, czy i to nie jest zabieg celowy, w pewien sposób nawiązujący do powszechnej opinii o gwiazdach tego typu produkcji. Można podziwiać za to szereg wyrazistych, choć wybitnie epizodycznych kreacji dojrzalszej części obsady: Gabrieli Muskały, Wojciecha Mecwaldowskiego, Mirosława Zbrojewicza, Olafa Lubaszenki i Piotra Cyrwusa.

Źródło: antyweb.pl
Kto uprawia seks, ten jest trup
Jasne, Kowalski nie bawi się w subtelności, serwując nam seans z ogromnym przymrużeniem oka (o czym świadczy chociażby geneza powstania morderczej siły). Sam gatunek przyjmuje za to z całym dobrodziejstwem inwentarza – flakami i posoką, ale i kilkoma co najmniej bezsensownymi (żeby nie powiedzieć: zbędnymi) zwrotami akcji. Typowo hollywoodzkie absurdy i kalki przełamuje swojskim sosikiem stereotypowej „Polski B”: z jednej strony zobaczymy wyestetyzowany stosunek w blasku księżyca i kierownika obozu paradującego w stroju skauta, z drugiej – jeżdżącego drogim samochodem księdza i zblazowanego, wypalonego policjanta z prowincji. „Tu jest Polska, nie Miami Vice”, podsumowuje ten ostatni – i niewątpliwie daje się to odczuć.
Nie sposób przy tym zarzucić niczego stronie technicznej filmu. Zarówno zdjęcia Cezarego Stoleckiego, jak i klimatyczna ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Jimka konsekwentnie manipulują nastrojem widza. Nienajgorzej prezentuje się również charakteryzacja. Twórcy na pewno dysponowali budżetem dużo skromniejszym niż ich amerykańscy koledzy po fachu – całe szczęście na ekranie tego, przynajmniej w większości przypadków, nie widać.

Źródło: film.dziennik.pl
Nieatrakcyjni nigdy nie przeżywają
W lesie dziś nie zaśnie nikt pozytywnie zaskakuje przytomnym wykorzystaniem reguł i schematów rządzących mocno wyeksploatowaną już konwencją slashera. W dalszym ciągu jest to pop-metatekstowość bliższa serii Krzyk aniżeli Funny Games Hanekego, stanowi jednak dobry punkt wyjścia dla młodych twórców, chcących świadomie przenosić hollywoodzkie trendy na rodzime podwórko. A do tego całkiem nieźle bawi.