Do filmu podchodziłem z otwartą głową, starając się nie sugerować dotychczasowym dorobkiem kinematograficznym reżysera. Główny motyw, na którym Jarmusch postanowił oprzeć swój film, trochę nie dawał mi spokoju. W końcu cóż zaskakującego może być w apokalipsie zombie? Chyba nie ma drugiego tak oklepanego i udomowionego tematu, niż powstające z grobów zastępy żywych trupów. Nawet wampiry epoki post-zmierzchowej nie są tak wyeksploatowane jak zombie. No ale, jak się zresztą można domyślić, Jarmusch nie byłby sobą, gdyby zaserwował nam kolejną płytką historyjkę o zdechlakach, ale o tym za chwilę.

Źródło: data.junkee.com
„And the streets look so empty in the morning”
Przedstawiona historia kręci się wokół Centerville, małego miasteczka, jakich wiele, położonego w Stanach Zjednoczonych. To „dobre miejsce do życia” – jak brzmi slogan miejscowości – patroluje dwóch lokalnych policjantów: Cliff Robertson i Ronnie Peterson. W rolę pierwszego z funkcjonariuszy wcielił się nikt inny jak mistrz komedii, Bill Murray. Pomimo upływu lat aktor wciąż dobrze czuje się w swoim gatunku, co widać po roli w Truposze nie umierają. Murray gra nieco zmęczonego życiem, okrzepłego i podstarzałego oficera policji. Cliff jest zatem niemalże przesadnie sceptycznym staruszkiem, któremu w sumie jest już wszystko jedno. Jego towarzysz, grany przez Adama Drivera (znanego chociażby z roli Kylo Rena w najnowszych odsłonach Gwiezdnych Wojen), na pierwszy rzut oka wydaje się archetypicznym, głupawym pomocnikiem szeryfa, jakich często i gęsto widujemy w filmach i serialach, lecz są to jedynie pozory. Ronnie jest tym, który raz po raz uderza w czwartą ścianę, zwracając uwagę na scenariusz filmu. Specjalny status bohatera granego przez Adama Drivera utrzymuje się do samego końca produkcji, kiedy to oświecenie spływa na jego towarzysza, Cliffa. Tymczasem w Centerville dzieją się coraz dziwniejsze rzeczy. Tło do przedstawionych wydarzeń stanowią odwierty prowadzone przez koncerny naftowe na biegunach Ziemi. W ich wyniku dochodzi do przesunięcia osi planety, co w końcu wywraca świat do góry nogami. Giną zwierzęta, zmieniają się godziny dnia i nocy, a urządzenia elektroniczne poważnie szwankują. Co jednak najważniejsze, do ponownego życia budzą się umarli, którzy zaczynają polować na żywych. Jarmusch raz za razem puszcza oko do widza, serwując takie smaczki, jak chociażby postać kuriera “WU-ps”, odgrywanego przez rapera RZA (członka formacji Wu-Tang Clan), czy odwołując się do takich klasyków gatunku horroru, jak George Romero. W miarę rozwoju akcji poznajemy też kolejne postaci, grane przez takich aktorów, jak Steve Buscemi (grający typowego rednecka), Tilda Swinton (ekscentryczna właścicielka domu pogrzebowego o zdumiewających zdolnościach), Danny Glover czy Selena Gomez. Sielanka, podczas której błądzimy po miasteczku, nie trwa długo i niebawem śmierć wychodzi na ulice Centerville.

Źródło: ocdn.eu
„But the dead’ll still be walking ’round”
Spirala śmierci rozkręca się, kiedy z lokalnego cmentarza wychodzą dwa pierwsze truposze. Żeby było ciekawiej, jednego z nich gra sam Iggy Pop. Potem w zasadzie jest już z górki, a pierwszym, który wpada na pomysł, że to zombie są źródłem makabrycznych zgonów w okolicach Centerville, jest nikt inny jak Ronnie. Nic dziwnego, w końcu czytał scenariusz, lecz nie cały, jak się później okazuje. Tak więc jedni bohaterowie zbroją się po uszy, inni barykadują przed żywymi trupami, lecz w końcu i tak umierają, a inni… po prostu umierają. Trup ściele się gęsto, lecz nie jest to przesadnie eksponowane. Owszem, trafi się kilka scen zaczepiających o kino gore, lecz same zombie zawsze rozpadają się w pył (czyżby analogia do: „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. ”). Oznacza to mniej więcej tyle, że nacisk w przypadku żywych trupów położony jest na ich inny wymiar. Nie są to jedynie żądne krwi i mózgów monstra, powstałe w wyniku zarażenia jakimś dziwnym wirusem. Tutaj zombie mają w sobie namiastkę dogasającego człowieczeństwa, co przejawia się między innymi poprzez ich zachowanie. Od standardowych nieumarłych różni ich to, że nawet kiedy powstają z grobu, powracają do rzeczy, które były im najbliższe jeszcze za życia. Jest to metafora, którą Jarmusch w końcu wypowiada wprost poprzez postać pustelnika, który z obserwatora staje się narratorem. Koniec filmu, oprócz przybycia kosmitów i porwania Tildy Swinton, zawiera podsumowanie, choć być może nawet bardziej skargę na obecne społeczeństwo. Człowiekowi XXI wieku obrywa się za bycie bezduszną kreaturą, nastawioną jedynie na bezrefleksyjną konsumpcję, zupełnie jak zombie.

Źródło: 1428elm.com
„After life is over… The afterlife goes on”
Wielu zarzuciło Jarmuschowi, że rozmienił się na drobne, rzucając takimi banałami i to jeszcze w sposób co najmniej ordynarny. Padły argumenty, że to zupełnie nie przystoi twórcy z takim dorobkiem, aby w ten sposób wyrażał się twórczo. Abstrahując jednak od zakończenia filmu Truposze nie umierają, który tak naprawdę nie jest o kolejną produkcją o zombie, warto może byłoby się zastanowić, czy w tym wszystkim nie ma chociaż trochę prawdy? Żywe trupy poszukujące WiFi, czy robiące karykaturalne pozy niczym tanie gwiazdy Instagrama, komunikaty radiowe, w których władza wypiera się jakiejkolwiek odpowiedzialności. Czy to nie brzmi jakoś dziwnie znajomo? Mam nadzieję jednak, że tym razem Jarmusch się myli, a to wszystko, w przeciwieństwie do jego Truposzy…, skończy się dobrze. Z drugiej strony, film ten dostarcza solidną porcję śmiechu i rozrywki. Jak każda produkcja tego reżysera, także i ten charakteryzuje się pewnym stopniem dziwaczności, lecz stanowi to raczej jego urok niż wadę. W ten całokształt świetnie wpisuje się ścieżka dźwiękowa, której fundamentem jest oczywiście utwór Dead don’t die Sturgilla Simpsona.
Za możliwość obejrzenia filmu dziękujemy sieci kin Cinema City.