Pierwsza Isola była dla mnie komiksem o tyle ładnym, co problematycznym. Kreska przypominająca animacje od Dreamworks w połączeniu z kapitalnymi kolorami nie były w stanie zrekompensować mało klarownej fabuły. Owszem, relacja między bohaterkami wypadła świetnie, lecz wymyślony przez autorów świat pozostawiał wiele do życzenia. Brendan Fletcher, nawet jeśli rozpisał sobie wszystko w głowie, nieumiejętnie przelał to na papier. Wspomnieć tu warto, że znaczenie tytułowej „Isoli” znajdowało się w opisie na okładce, a nie w samym komiksie… Czy drugi tom wypada pod tym względem lepiej? W dużej mierze tak, choć dzieje się to poniekąd przy okazji.
Co dwie klątwy to nie jedna
Jak najlepiej uniknąć pułapki nadmiernego komplikowania i tak już złożonej sytuacji geopolitycznej przedstawionego świata? Odpowiedzią na to pytanie (przynajmniej według Fletchera i Kerschla) zdaje się być pominięcie tego aspektu. Gdzieś tam pojawiają się wzmianki o nadchodzącej wojnie, lecz ciężko przejąć się konfliktem, gdy nie wiadomo, kto i o co chce się tłuc. Drugi tom Isoli w bardzo niewielkim stopniu popycha fabułę do przodu, skupiając się natomiast na kameralnej opowieści. Relacja Rook i królowej Olwyn błyszczała już w pierwszym tomie, a tu zostaje jeszcze lepiej rozwinięta, bo odwraca role i to władczyni musi bronić swojej poddanej (a może i kogoś więcej…). Ciekawych postaci kobiecych jest tu nawet więcej. Pojawia się też inne spojrzenie na klątwę, dużo mroczniejsze i okrutne, co ciekawie rezonuje z tragedią królowej Maar, która wciąż przyzwyczaja się do swojego stanu. Mam jednak wrażenie, że to, co tutaj zostało rozciągnięte na cały tom, zmieściłoby się w jednym, góra dwóch zeszytach.
Tygrysunki
W drugim tomie pada zaskakująco mało słów, a w wielu scenach czytelnikowi przychodzi śledzić tylko „utygrysioną” królową Olwyn. W ten sposób ciężar emocjonalny przeniesiony został na zwierzaka o bardziej ograniczonej mimice. A jednak Karl Kerschl poradził sobie tutaj znakomicie i wszystko jest odpowiednio czytelne. W dalszym ciągu kolory spisują się świetnie, choć lokacje tym razem są mniej kreatywne, a i paleta barw została ograniczona.
Quo vadis, tigris?
Problemy, jakie miałem z pierwszym tomem, nie zostały tutaj naprawione. Zamiast tego Fletcher i Kerschl skierowali historię na inne tory. I o ile drugi tom sam w sobie zaciekawił mnie bardziej niż pierwszy, to mam wrażenie, że ta zmiana wektora odbyła się za wcześnie. Jak na komiks drogi, za dużo tutaj przebywania w miejscu. Mityczna Isola dalej majaczy gdzieś w oddali, a ja wciąż nie czuję się zaangażowany w ten świat, przez co cała wędrówka, jakże ważna dla bohaterek, zupełnie po mnie spływa.