Bohaterki Disneya od ponad dekady przeżywają prawdziwą rewolucję. Dom Myszki Miki wraz z porzuceniem na dobre tradycyjnie animowanych filmów pełnometrażowych pożegnał się z tradycyjnymi bohaterkami wpisującymi się w archetyp ślicznej i delikatnej damy w opałach, której spełnieniem marzeń jest znalezienie księcia z bajki. Chociaż już wcześniej tego typu protagonistki były obecne w disneyowskich produkcjach, to Zaplątani z 2010 r. wyznaczyli nowy kierunek animacji, w których pierwsze skrzypce grają dziarskie, niezależne i bardziej „nowoczesne” bohaterki, nierzadko świadome skostniałej konwencji tradycyjnej baśni. Niezależnie od tego, czy kolejne tytuły były bardziej, czy mniej udane, trend był kontynuowany w obu częściach Krainy lodu, Ralphie Demolce i Zwierzogrodzie. Śmiem twierdzić nawet, że podejście do tematu księżniczek w filmie Ralph Demolka w Internecie było jego najlepszym elementem i bodaj jedyną naprawdę zabawną sceną tej produkcji. Perfekcyjnie udało się skonstruować opowieść z przystającą do współczesności protagonistką w Vaianie. Raya i ostatni smok również próbuje wpisać się w ten nurt, jednak z dużo gorszym skutkiem.
A miało być tak pięknie
Odnoszę wrażenie, że pomysłów na przedstawienie historii Rayi nie brakowało, jednak albo zabrakło czasu na ich dopracowanie, albo zadziałała producencka ręka, nie zezwalając na zbyt nowatorskie pomysły. W efekcie podczas seansu widać masę interesujących konceptów, które nie znajdują dostatecznego rozwinięcia, i równie dużo leniwych rozwiązań.
Samo osadzenie akcji w świecie fantasy wyraźnie inspirowanym Azją było niezłym punktem wyjścia, dość odmiennym od klasycznych baśni o europejskich korzeniach i dającym nadzieję na opowieść równie oryginalną co wspomniana Vaiana. Szkoda tylko, że tym razem twórcy nie sięgnęli po żadną z istniejących kultur i mitologii ani którąś z bazyliardów azjatyckich legend. Zamiast tego postanowili stworzyć własne uniwersum stanowiące amalgamat stereotypów, narracyjnych klisz i wizualnego orientalizmu. Taka fantasy pseudo-Azja jest w porządku, gdy odpowiadają za nią twórcy ze Wschodu, a nie wielkie amerykańskie studio, które najwyraźniej nie pamięta, jaka krytyka spadła na nie w związku z brakiem szacunku dla chińskiej kultury w Mulan. Ale nawet jeśli przymknąć oko na to i uznać, że w zglobalizowanym świecie można swobodnie czerpać inspiracje zewsząd i mieszać rozmaite motywy, to dobrze by było, gdyby taki remiks prowadził do uzyskania jakiejś nowej jakości. Świetnie pokazują to autorzy Lego Ninjago – serii, która jest szalenie eklektyczna, kiczowata, ale jednocześnie w udany sposób bawi się konwencją, mieszając ninja, steampunkowych piratów, cyborgi, wielkie roboty, wężoludzi i cholera wie co jeszcze w świecie z duńskich klocków. Jeszcze większym uznaniem cieszy się serial animowany Avatar (nie mylić z filmem Camerona), który z jednej strony przedstawia oryginalny świat i ciekawych bohaterów, a z drugiej – dba o reprezentację i inkluzywność, zapewniając odbiorcom pozytywne wzorce.
Co mogę powiedzieć o bohaterach Rayi i ostatniego smoka? Niewiele. Są niestety skrajnie niecharakterystyczni i nieciekawi. Scenarzyści (i obsada, ale o tym za chwilę) starają się wykrzesać jakąś iskrę między nimi, ale ostatecznie zamiast fajerwerków otrzymujemy maleńkie zimne ognie.
Sztampowo, ale solidnie
Czy jest to więc film całkowicie beznadziejny? Nie, bez przesady. Nadal mamy tu wysokiej jakości, choć już nie rewolucyjną, warstwę graficzną i sympatyczne projekty postaci. Jest tu sporo pomysłowych koncepcji (choćby niemal postapokaliptyczny świat przedstawiony i szalenie kreatywny środek lokomocji tytułowej bohaterki). Niestety większość seansu jest średnio angażująca i niespecjalnie zapada w pamięć, nie mówiąc już o chęci ponownego obejrzenia.
W przeciwieństwie do Zaplątanych, Krainy lodu i Vaiany, Raya… nie jest musicalem, więc nie może też pochwalić się chwytliwymi piosenkami. Niestety tło muzyczne również jest w najlepszym razie przeciętne i po pewnym czasie od seansu kompletnie nie pamiętałem nawet najmniejszego fragmentu ścieżki dźwiękowej Jamesa Newtona Howarda.
DVD or not DVD?
Czy warto w takim razie zainteresować się DVD? Wbrew pozorom – tak. Jeśli, podobnie jak ja, jesteście miłośnikami Disneya i chcecie zapoznać się z każdym filmem studia, to jest to całkiem niezła (i niedroga) opcja. Ma również jedną ogromną zaletę – opcję obejrzenia animacji z oryginalną obsadą głosową, która w moim odczuciu stanowi jeden ze zdecydowanych atutów tej produkcji. Jeśli miałbym wskazać jeden powód, dla którego warto skusić się na obejrzenie Rayi i ostatniego smoka, to byłaby nim kapitalna gra Awkwafiny w roli smoczycy Sisu. Niestety polski dystrybutor nie wydał filmu na Blu-ray, ale film został bardzo przyzwoicie skompresowany, więc mimo starego formatu jakość obrazu jest wyjątkowo dobra, przynajmniej na średniej klasy 43-calowym telewizorze HD. Oczywiście odbyło się to kosztem materiałów dodatkowych.
Jedynym bonusem, który uświadczymy na płycie, jest krótkometrażowa animacja Znowu my opowiadająca o parze odkrywającej drugą młodość poprzez taneczne sekwencje. Urocza i warta obejrzenia miniaturka.
Ten smok jest najwyżej OK (badum-tss)
W ostatecznym rozrachunku Raya… nie jest najgorszą animacją z ostatniej dekady Disneya (ten tytuł zdecydowanie należy się sequelowi przygód Ralpha Demolki, a gdyby wziąć pod uwagę również tytuły Pixara, to znalazłoby się jeszcze paru kandydatów). Niemniej jednak azjopodobne fantasy należy do słabszych produkcji wytwórni, a jego największą wadą jest nijakość. Serio, poza Awkwafiną w roli Sisu i Tuk Tukiem jakoś trudno mi wymienić choćby jeden element, który byłby w większym stopniu zapamiętywalny. Wydanie DVD oprócz samego obrazu w dobrej jakości i sympatycznej krótkometrażówki nie ma nic wyjątkowego do zaoferowania, więc również jest wyborem raczej dla osób, które nie korzystają z VOD lub po prostu chcą mieć fizyczną kopię w swojej filmotece. Moim zdaniem jednak to opcja wyłącznie dla największych disneyomaniaków.